Prawdopodobnie mam osobistego chochlika. Do dzisiaj o jego istnieniu  nie wiedziałam co prawda, chociaż czasem podejrzewałam, że coś musi być  na rzeczy. Ale od dzisiaj to już jestem pewna. Jest i to nie na rzeczy,  a na ramieniu, blisko ucha. Złośliwy jest i lubi prowokować. No bo  innego wytłumaczenia nie ma... Nie ma i już. Bo niby dlaczego czasem  jęzorem chlapnę i nie mogę przestać? I chociaż staram się zawsze  ogromnie kontrolować, to czasem się nie da. Normalnie nie da się i tak  jak dzisiaj na przykład, nie dość, że poszłam na zebranie wspólnoty  mieszkaniowej, to jeszcze siadłam i słuchałam i nagle patrzę, a ja stoję  i gadam. I gadam. I gadam. I nagle czuję, że idę i wertuję jakieś  dokumenty. I gadam. I tłumaczę. A reszta mnie słucha. Widzę wręcz na ich  uszach wysiłek, bo wszak średnia wieku to prawie siedemdziesiąt lat, a i  tak, nie chwaląc się oczywiście, ową drastycznie zaniżałam. A jak już  się opamiętałam, to okazało się, że w zarządzie jestem, pokłóciłam się  właśnie z notariuszem, a panu od zagospodarowania przestrzennego  nawtykałam... 
    ... a zaczęło się od tego, że w ogóle postanowiłam  pójść na zebranie. Nigdy nie chodziłam, bo nie miałam kiedy. Dzisiaj  natomiast coś mi podpowiedziało, że przecież akurat mam czas. No to  umalowałam usta starannie, włożyłam płaszcz i poszłam. Grzecznie siadłam  z tyłu, wpisałam się na listę obecności i wyciągnęłam pismo, żeby  sprawdzić porządek zebrania. I zaczęłam słuchać. A potem jakoś tak coś  mi zaczęło podpowiadać, że c.o. jest przecież ewidentnie źle naliczane,  opłaty za straty wody brakiem logiki dorównują jedynie rozliczeniom  remontu bloku, a zaplanowany nowy śmietnik będzie źle usytuowany... I że  nikt tego nie widzi. I to jest właściwie początek opowieści. Pod jej  koniec okazało się, że faktycznie pracownik administracyjny pomylił się w  wyliczeniach, a pan od zagospodarowania lubi dyskutować.
    A  miałam odpoczywać przez cały tydzień. Pewnie nawet dlatego zgromadziłam  stosik filmów, które co prawda już widziałam, a które odznaczają się  czarnym humorem i czarno-białą wersją. We wtorek na przykład ten i  tamten byłam na znakomitym wykładzie poświęconym postaci Chopina w życiu  i twórczości George Sand, a wczoraj znalazłam się wcale nie przypadkiem  w klubie dyskusyjnym na filmowej adaptacji tej powieści Tomasza Manna,  która Nobla mu przyniosła. W piątek idziemy na wieczorną imprezę  kulturalno - jubileuszową, a w sobotę jedziemy na koncert do muzeum.  Więc po co dzisiaj polazłam na to zebranie? Zamiast obejrzeć sobie coś? 
                                      ***
- Mamusiuuu - zaczął drań po wieczornej porcji prozy - a czy to prawda, że każdy ma anioła stróża?
- Prawda.
- I jak ktoś się rodzi, to on się przy nim pojawia?
- Uhm...
- I ja mam anioła stróża?
- Oczywiście, że masz.
- I ty też? 
Zupełnie  nie wiem, czemu ślubny parsknął śmiechem w drugim pokoju. A poza tym to  przecież nieładnie jest podsłuchiwać czyjeś rozmowy. klik (dla lubiących humor czarny)
czwartek, 28 października 2010
piątek, 22 października 2010
o sztuce kochania wprost...
Napisałam. Skasowałam. I tak raz i czwarty. Nie drażnię  się ze sobą. Szukam słów odpowiednich. Żadne nie pasują do mojej złości.  A może do mojego rozczarowania? Nie wiem... Może nawet i do  obojętności. Jakiś płaszczyk emocji negatywnych okrył bowiem nasze  relacje z osobami poniekąd najbliższymi. I znowu  złe słowo... okrywał przecież od kilku lat. Jak widać skutecznie. Teraz  jednak ktoś sprawnie zapiął jeszcze guziki i postawił kołnierz. I to  chyba właśnie nas obudziło. Od lat tkana nadinterpretacja naszych słów i  zachowań, mówienie, co powinniśmy, przekazywanie naszej codzienności  dalej dokonały cudu. Po prostu. Tak zwyczajnie. Tyle pisania o dzieciach  gorszego boga, o relacjach, o negacjach i nagle brak słów. Ale jak  powiedzieć i co? Zwyczajnie? Że dobrze? Że to było do przewidzenia?  Pewnego dnia sierpniowego obudziliśmy się i stwierdziliśmy, że coś  trzeba zmienić. Zamknąć drzwi. Wyciszyć telefon. Wytyczyć inne ścieżki.  Prawdopodobnie trzeba było zrobić to na wstępie. Wieki temu. Ale wtedy  mieliśmy nadzieję, że chwilowe niesprawiedliwości tylko chwilowymi  pozostaną. Źle się dzieje w okolicy. Ale jak się ma dziać, skoro jej  mieszkańcy doradców mają stronniczych. 
czwartek, 21 października 2010
pudło i Tycjan, czyli o schodach
    Pani właśnie weszła na zaplecze swojej pracowni i niczym w  podrzędnym dramacie wpakowała do pudła koloru świadczącego o absolutnym  jego braku całą stertę swoich rzeczy. Zdając sobie doskonale sprawę z  komizmu sytuacji, a zwłaszcza z dramaturgii owego pudła. No ale ono jest  jednak najwygodniejsze, żeby wrzucić doń Słownik z całą masą fiszek z  etymologicznego, Markowską, Kubiaka, Wyspiańskiego, Gombrowicza, Hłaskę,  Grabińskiego, Poego i całą resztę wspaniałych i wspaniałych. Na  wierzchu pani położyła album Impresjonistów, Van Gogha i kilka  reprodukcji Pissaro. Z boku pudła było wystarczająco dużo miejsca, aby  wsunąć kubek z Adelą Klimta i herbatę jaśminową. Kawę zostawiłam  dziewczynom. Obok pudełka śliwek w czekoladzie. A niech mnie wspominają  mile. Zawiasy drzwi zaskrzypiały ochryple, kiedy pani wyszła na korytarz  i stukając obcasami zbiegła po schodach, dwa ostatnie załatwiając  kompletnie nieprzyzwoitym zeskokiem. Lubię schody. Szkołę średnią  wybrałam ze względu na zapach i schody właśnie, na wydziale w stolicy  miałam wspaniałe wijące się z rzeźbioną poręczą, a w Krakowie do  pracowni poetyki wspinałam się po wąskich i trzeszczących. Że niby pani  schody w życiu towarzyszą? Możliwe. Niewykluczone wręcz. Jeszcze tylko  kilka całusów u pani pedagog, kilka uszczypliwości u trenerów i miła  rozmowa z dyrekcją. A reszta niech się naburmusza i narzeka. Wszak co  się stać ma, to się stanie w myśl Bułhakowskiego oleju rozlanego przez  Annuszkę. Skoro szkolenia dotyczące pozyskiwania i pisania zaliczyłam  dwa po godzin zbyt wiele każde, to szkoda byłoby wiedzy w życie nie  wcielić. Wcześniej nie chciał nikt, teraz chce wielu, a ja piekę na  ogniu trzy pieczenie. I znikam, zmykam, zamykam drzwi za sobą bo ślubny  przyjechał. Przede mną tydzień odpoczynku. Tak w rekompensacie braku  ferii i wakacji, ale mówi się trudno i w duszy żałuje. Za tydzień  zaczynam coś nowego w ramach poszerzania kwalifikacji. Za miesiąc zacznę  dokańczać coś zaczętego w ramach ich pogłębiania. A w sobotę spotykam  się z uczniami w muzeum w ramach ich posiadania. I kontynuowania.  Postawiłam świat na głowie. Ale całkiem niezły z tej perspektywy jest i  można go planować.
- Bo wie pani - wytłumaczyłam swojej fryzjerce zdziwionej faktem, że farbujemy, ale nie obcinamy, bo zapuszczamy - ja teraz zaplanowałam mieć rudy Tycjana i kręcone włosy. klik
- Bo wie pani - wytłumaczyłam swojej fryzjerce zdziwionej faktem, że farbujemy, ale nie obcinamy, bo zapuszczamy - ja teraz zaplanowałam mieć rudy Tycjana i kręcone włosy. klik
wtorek, 12 października 2010
rozmowy damsko - męskie, czyli draniowo - rodzicielskie
- A krasnale mają szyje? - jednym tchem zapytał drań, więc niekoniecznie wyodrębniłam wszystkie słowa.
- Kto ma co?
- Krasnale mają szyje?
- Mają.
- Wiedziałem! - wrzasnął drań - Ale nie widać jej, bo mają brodę?
- Tak.
- To dobrze narysowałem. A Igor narysował dzisiaj krasnala bez szyi. I wyglądał jak bałwan.
***
- Zrobimy naleśniki?
- Nie lubię naleśników.
- W przedszkolu jesz.
- A to mam być głodny?
- Kto ma co?
- Krasnale mają szyje?
- Mają.
- Wiedziałem! - wrzasnął drań - Ale nie widać jej, bo mają brodę?
- Tak.
- To dobrze narysowałem. A Igor narysował dzisiaj krasnala bez szyi. I wyglądał jak bałwan.
***
- Zrobimy naleśniki?
- Nie lubię naleśników.
- W przedszkolu jesz.
- A to mam być głodny?
czas, czyli co
    Moje obcasy stukają miarowo po parkiecie sal szkolnych i dudnią  energicznie na schodach. Jeszcze. Ale na moim macierzystym wydziale  stukają równie donośnie, a sale pachną tak samo, jak za moich czasów. O  czym przekonałam się w tym miesiącu. Przekonałam się jednak również, że  trudno jest istnieć w jednym tylko wymiarze i względność czasu jest  opozycyjna do naszych chceń i zachceń. Zauważyłam też, że znowu mam  skronie jasne, a to niepodważalny dowód na to, że upłynęły dwa miesiące.  W sumie tylko dwa, a sierpień jest już dla mnie tak odległy, jak  średniowiecze, które fascynuje mnie nieodmiennie od lat osiemnastu. Może  to i dobrze? Zaczęłam ponadto boleśnie i werbalnie zauważać, że odległe  ode mnie jest również mieszkanie w bloku. Ciepłe, miłe i przytulne. I  kompletnie inne niż w kamienicy. Ale ja chyba jednak do tego drugiego  jestem stworzona. Nie żałuję naszych decyzji, ale nie potrafię się  odnaleźć. Ja to nie ja, sufit to nie sufit, a rzeczy w komodach  podświadomie poukładane w sposób tymczasowy. Nasze mieszkanie musi być  wysokie, z piecami kaflowymi, podwójnymi drzwiami i fasadą i takie,  żebym mogła się poczuć w nim jak u siebie od już. Magiczna nazywa to  karmą. Moja karma na pewno jest mocno niewspółczesna w kwestii  mieszkania i wymagająca we wszystkich pozostałych, a w całości  pokręcona. Za kilka dni ma padać śnieg. Aż nie chce mi się w to wierzyć.  Jeszcze nie ma przecież dostatecznie dużo suchych liści, a ja nie  przygotowałam antonówek w słoikach na szarlotki zimą. Ale pewnie zawsze  zostaje coś niezrobione, coś niedokończone, niedopowiedziane. A jednak  rodzic mój płci męskiej stara się zamykać wszystkie sprawy metodycznie i  definitywnie. Jego czas wyznaczony przez lekarzy powoli kurczy się, a  ja mam wielką nadzieję, że oni wszyscy się mylą i jego odrzucenie  medycyny jako szarlatanerii ma sens. Jestem zmęczona. Chwilami czuję się  jak Schliemann, który czuł, że żyje jedynie wtedy, gdy odkrywał nowe  stare światy. Albo jak udomowiony biegun Tokarczukowej, który biegnąc  marzy o domu, w domu natomiast planuje nowy bieg po świecie. Wygrałam  konkurs. Musiałam przygotować stertę papierów i papierzysk, odpisów  dyplomów i całej sterty rożnych różności. I odpowiedzieć na pytanie,  dlaczego uważam, że się nadaję. Dzisiaj musiałam wytłumaczyć draniowi,  dlaczego już za kilkanaście dni to nie ja go będę odbierać z  przedszkola. Przed komisją było mi zdecydowanie łatwiej. Szkoda mi tych  kolejnych godzin poza domem, ale czuję niepohamowaną satysfakcję. Wiem,  że moje wykształcenie i wszystko, co robię w tym względzie dla siebie,  ma sens. A jednak szkoda mi. Szkoda mi również, że drugi maluszek  majaczy w perspektywie dopiero kolejnych kilku lat. O ile w ogóle.  Zdecydowanie potrzebuję jeszcze chociaż jednego metra wysokości w  mieszkaniu. Albo mam gigantyczny i klasyczny pms. Sama nie wiem. Trudno  ostatnio mi się jednoznacznie określić. klik
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)
 
 
