piątek, 17 grudnia 2010

czekanie na właściwy czas

    Pani wyszła odrobinę z mroku tajemnic i z amoku pracy. Teraz, kiedy już wszystko zostało ustalone i ustabilizowane, pani spokojnie siedzi. Pani czyta, pani pisze, pani stuka obcasami. Realizuję się obecnie w sposób prawie pełny w dziedzinie, o której dawno temu marzyłam intensywnie, chociaż marzyć się bałam, żeby nie cierpieć w razie porażki. Zauważyłam jednak, że zawsze w moim życiu, kiedy tylko podejmuję ważną decyzję, decyzje towarzyszące zaczynają się nawarstwiać, a wszystko zaczyna toczyć się sobie tylko wiadomą spiralą zdarzeń pozornie nieważnych i chaotycznych. I w finale spadam za każdym razem, czy może raczej: za każdą spektakularną decyzją, na cztery łapy i zawsze na lepszy dach niż planowałam. Prawdopodobnie dlatego chwilami pani zamyśla się. Jak tu bowiem nie myśleć o tak pozytywnym fatum? Nauczyłam się już, że wszystko musi mieć swój czas. Najwłaściwszy. Wystarczy tylko cierpliwie i stanowczo czekać. Cały czas zatem czekam na coś, czego chcę. Obecnie na zapach druku i emisję. I kosmetyczkę jutro oraz bardzo zasłużony weekend. Miłe to czekanie. klik

wtorek, 14 grudnia 2010

pryzmat tuż przed jasełkami

    Właśnie wyszłam z wanny wypełnionej po brzegi wodą, olejkami, kuleczkami i solą. Prawdopodobnie można to wszystko łączyć. Nie sprawdziłam co prawda w informacjach na opakowaniu, ale weszłam, wyszłam, mam skórę, nie mam reakcji uczuleniowej, znaczy można. W kubku obok mnie stoi kakao i pachnie. Wiadomości w tv mnie kompletnie nie interesują. Ślubnego jak najbardziej. Próbuję skupić się na "Jan Santeuil" Prousta, ale dzisiejszą normę stron przeczytanych wyrobiłam chyba z nawiązką.
Byłam ostatnio u okulisty. Zabawne, że zamiast powiedzieć, że nie wiem, jaka to litera, wysilałam wzrok, aby ją dojrzeć. Nonsens oczywisty, który jednak zauważyłam dopiero po wyjściu z gabinetu.
- A wiecie co?? - drań od progu postanowił sprzedać nam najświeższe wiadomości z przedszkola - Nie było dzisiaj Marii i był sam Józef i będzie tak, jakby to on urodził Jezuska.
Aż żałuję, że jutrzejsze jasełka w przedszkolu będę oglądać z nagrania kamerą. Zapowiadają się intrygująco. Intrygujące jest również to, że drań chętnie angażuje się w przedstawienia teatralne. Śmieszne natomiast, że ostatnio świat widzę głównie przez pryzmat kamery.

niedziela, 5 grudnia 2010

korupcja i Mikołaj

    Ponieważ drań od mediów odcięty nie jest, w jednym z filmów zaobserwował, że amerykańskie dzieci Mikołajowi szykują pierniczki i mleko. Co prawda daleko od nas taki zwyczaj, ale postanowił go przyjąć. A nawet nieco zreformować... Na parapecie rozłożył serwetkę, a na niej ułożył mandarynki. Jak bowiem ten biedy Mikołaj obje się słodyczy, drań zaskoczy go deserem! Całość prezentuje się całkiem nieźle. Tym bardziej, że przewrotne dziecko do owoców list postanowiło jeszcze dołączyć. W myśl zasady, że to już może nikomu na myśl nie przyjdzie, a Mikołajowi miło będzie. Kilka minut temu oświadczył stanowczo, że idzie spać, bo już nie może znieść czekania. I poszedł. Śpi. Odczekamy jeszcze cztery godziny, w ciągu których spokojnie zapakuję prezenty leżące obecnie cichutko w szafie. List iście korupcyjny zabierzemy oczywiście, żeby dołączyć do stery dowodów na przyszłość i tylko nie wiem, czy skórkę z mandarynek rozsypać, czy ułożyć ładnie...

 

sobota, 4 grudnia 2010

o odruchach

- Bo nie chciałam uderzyć w barierkę i mnie odrzuciło w bok i osłoniłam ją i znalazłam się na drugim pasie krajowej i jechał ten tir i nie pamiętam, co zrobiłam, ale jesteśmy w rowie zakopane w śniegu i samochód jest uszkodzony. A ten tir tak strasznie trąbił... A ja jestem w cienkich butach - mówiła odrobinę nieskładnie Ewa wieczorem przez telefon.
    Dziewczynka jest u nas. Obecnie z draniem szaleją na sankach i górce. Ślubny marznie obok górki. Ja gotuję obiad. Czas płynie bez zawirowań i ekscesów. Za to moje emocje w tym roku przypominają elegancką cosinusoidę. Chociaż właściwie sama nie wiem... strach i nerwy to szczyt emocji, czy spadek. Skaczę bowiem od nerwów do euforii. Tyle dobrego, że mam przynajmniej świadomość tego, iż jestem w stanie odczuwać wszystkie dostępne emocje. A to chyba dobrze. Ewa póki co zbiera swoje ciesząc się, że jej dziecko spało wtedy. Niech tak myśli. Będzie jej łatwiej. Nie spała. Spała dzisiaj ze mną i przez sen mówiła wyraźniej, niż Ewa przez telefon.
A ja do swoich rozważań właśnie dołączyłam kolejne... Czy odruch bezwarunkowy ochrony samego siebie nie jest przypadkiem dużo słabszy od odruchu ochrony własnego dziecka. Ale to niech pozostanie teorią, bo lepiej nie sprawdzać w praktyce. klik

poniedziałek, 22 listopada 2010

o sensie

    Jestem szczęśliwa. Jest mi dobrze. Jestem zadowolona z pracy, w której się realizuję. Mam cudownego męża i wspaniałe dziecko. Mam rodzinę i przyjaciół. Mam rewelacyjnie poukładane życie, które samo w sobie ma sens. Tak myślę. Za to dziękuję i nawet potrafię sobie wybaczyć fakt, że większość innych spraw zwyczajnie zaczynam mieć tam, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Może to wygodnictwo, albo egoizm. Albo jakieś inne -ictwo, bądź, - izm. Ale jestem szczęśliwa. Wiem już na pewno, że właściwie postąpiłam. Zmniejszyłam dystans zwiększając go. Pozornie nonsens. Ale przecież w samym nonsensie sens już jest zawarty.

o kurzu i nieprzewidywalności

    Usunęłam tancerkę flameco już bardzo dawno temu. Potem usunęłam obcas wysoki i czerwony. A potem zauważyłam, że wytrwale usuwam siebie. Jakoś podświadomie wycofuję się i zaczynam milczeć. ... a przecież nie o to chodzi. Nie zmienię adresu, chociaż taki miałam początkowo zamiar. Linku z autografu nie usunę również. Zbyt długo ten blog towarzyszy mi, abym go unicestwiła. Jednak sekretnia pozostaje obecnie jedynie archiwum tego, co pisałam dawniej. Zaczęłam ją pisać dla żartu z grupą znajomych blogowych, stała się wreszcie miejscem eksperymentowania, jak pisać "na polecenie". Już mnie to nie bawi. Sekretnia nigdy nie była miejscem prywatnym, chociaż kilka razy próbowałam ją takim właśnie uczynić, bo bardzo tego potrzebuję. Nie ma sensu ciągnąć czegoś, co od początku poważne nie było. Znikam zatem. Nie wiem... może kiedyś wrócę. Mam bowiem pełną świadomość własnej nieprzewidywalności. Ale póki co, na szarym kurz aż tak bardzo w oczy nie będzie się rzucał...

kawa i diabeł, czyli teoretycznie o Alasce

    A pani dzisiaj jest na prawie wagarach. A tak. Pani bowiem wstała, pobiegła do kuchni, żeby zaparzyć kawę, spojrzała w okno i... stwierdziła, że powiatowe częścią Syberii przez noc się stać musiało. Wróciłam więc do łóżka. Ani nie mam pługa, ani nie jestem amfibią. Dwie godziny później, kiedy akurat do przełożonych dzwonić miałam, telefon zabrzmiał sam, abym się nie przebijała przez śnieg i nie denerwowała, ponieważ wszystko prześlą mi na skrzynkę. No proszę... podoba mi się! Nie ma to jak logiczne podejście i racjonalne. Pani przeciągnęła się zatem leniwie, włączyła laptop na przepastnym łóżku i otoczyła się opowieściami Erica-Emmanuela Schmitta. Super. Taki poniedziałek podoba mi się. Spodobało mi się również powiatowe, które dzisiaj zaczęło przypominać małe miasteczko na końcu świata, w którym wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Zasypało tak, że nawet diabeł ze swoim "dobranoc" skrył się gdzieś. A kiedy poszłam po renety i cynamon, miałam radochę i z zasp i z padającego śniegu i z braku samochodów na ulicach i ze spowolnienia wszystkiego i wszystkich w mieście. Cieszyłam się prawie tak jak drań. Chociaż nie... ja prawdopodobnie cieszyłam się bardziej, bo on dzisiaj ostatecznie stracił zaufanie do dziadków, którzy wzięli jego sanki na przechowanie i obiecali przywieźć je w sobotę - nie zjawili się jednak ani sami, ani z nimi. Dla mnie norma, dla niego kolejne rozczarowanie. I jak zazwyczaj podwójne.
Ale wracając do tempa i śniegu i bieli i śniegowców, które wdziałam... Już rozumiem kolegę, który od dziesięciu lat mieszka na Alasce i twierdzi, że jest tam jak w raju. Zaczynam także powoli rozumieć, dlaczego ślubny od jakiegoś czasu chce się przenieść do małego sennego miasteczka. Może nie jest to takie głupie? Do teatru i muzeum wszak doprowadzą mnie wszystkie drogi. Zawsze. W ostateczności te światłowodowe. klik

sobota, 20 listopada 2010

tango mieszane

    Pani wstała dzisiaj o godzinie przyprawiającej ją o zawrót głowy. Być może dlatego, że do drugiej w nocy grałam ze ślubnym w szachy. A być może dlatego, że rano chłopaki stosownie cicho zachowywali się nad stertą lego i warcabami. Prawdopodobnie dlatego właśnie zaczęłam funkcjonować w miarę sprawnie dopiero po trzecim kubku kawy z mlekiem. Nie, nie żebym je tak naraz jednocześnie. Kilka minut przerwy było między nimi przecież. Bo przecież wiem, wiem. Tylko czemu ślubny taki rześki? Ma chyba większą zdolność regeneracyjną. Hm... czy normalne małżeństwa w piątkowy wieczór grają w szachy? Powiedzcie, że tak. Chyba jestem przemęczona. I z choróbska wyjść nie mogę. Nie mogę też nadziwić się reorganizacji wokół mnie. Wszystko idealnie nie na swoim miejscu. Nawet storczyk, który powinien był przekwitnąć, zakwitł ponownie. W dodatku zabawki nabyły umiejętność szybkiej zmiany miejsc i nagłej. Natomiast szarlotka spaliła się w wyłączonym już piekarniku, a sikorki stały się wybitnie bezczelne i chcą jeść tylko słoninkę. No i kurz sam się nie ściera. W dodatku siedzę i czytam, bo się wciągnęłam przy pierwszym łyku kawy. Pokusiło mnie wziąć do ręki nowo nabytą książkę... A jak znam życie obiad się sam nie zrobi. Zdecydowanie soboty powinny być wykreślone z tygodnia. Przecież nie da się tak funkcjonować! klik

środa, 3 listopada 2010

"Zastanów się dobrze, o co prosisz...

    ... bo jeszcze to dostaniesz. A nie zawsze musi to być dobre dla ciebie."
Zastanawiam się, skąd ja znam tę myśl... Prawdopodobnie z którejś z ostatnio przeczytanych książek, albo z któregoś z ostatnio obejrzanych filmów. Ale to pozorne zawężenie pola poszukiwań i tak prowadzi w ślepy zaułek. Czytam bowiem średnio sto dwadzieścia stron dziennie, a raz w tygodniu robimy seanse filmowe z kilkoma filmami. Chociaż w sumie to nawet i nieważne, skąd ja to znam... Ważne zaś, że prawdziwe.
- Tak nie lubię tych dni, że najchętniej bym je przespała - powiedziała pani ślubnemu w sobotę, kiedy wracali z koncertu. A droga wiodła przez okolice cmentarza. Teoretycznie sceneria mroczna, praktycznie na drodze dużo chętnych do wsparcia akcji przeszczepu organów, a godzina świadcząca niezbicie, że sobota już minęła i nastał dzień kolejny. Który i tak sam w sobie zwichrowany jest, bo dał sobie dodać godzinę. Pamiętam, jak czytałam kiedyś o zegarach rozprawy naukowe i o czasie. Szatańskie wynalazki. Czas stając się mierzalny, zaczął odliczać ludziom ich życie, popędzać, śmiał się wprost, że się nic nie odradza, że natura już odeszła w przeszłość ze swoją cyklicznością. Zawsze szkoda robiło mi się ludzi, którzy usnęli 4 października, a obudzili się 15. Dawno to co prawda było, ale ja jakaś empatyczna jestem. Papież wszak zabrał im dziesięć dni z życia, o te dziesięć dni przybliżył ich do śmierci. (I nieważne, że to przecież nonsens.) A ta w średniowieczu i renesansie była codzienna, ale zupełnie niehumanitarna. Ale po co mi ta dygresja? Tak właściwie to sama nie wiem... Wiem jednak, że moje życzenie stało się. W niedzielę nie byłam w stanie wstać z łóżka, powalona gorączką czterdziestostopniową i migdałami powiększonymi bezwstydnie poza granice możliwości. Natomiast dzisiaj skonstatowałam z dużym oporem, że jest środa, a pozostałe dni przelały mi się przez palce z mniejszą lub większą świadomością. Ślubny co prawda twierdzi, że wracam do zdrowia, gdyż bardziej niż gorączka martwią mnie fałdy na pościeli, w której przyszło mi leżeć, a i ja sama jak tylko wstałam, wskoczyłam do wanny, ułożyłam włosy i upaciałam tuszem rzęsy.
Jaki z tego wniosek? Bo chyba ta narracja do jakiegoś mnie zmusza... Sama nie wiem... Może taki, żeby wracać do domu przed północą? klik

czwartek, 28 października 2010

pani, zebranie wspólnoty i chochlik osobisty

    Prawdopodobnie mam osobistego chochlika. Do dzisiaj o jego istnieniu nie wiedziałam co prawda, chociaż czasem podejrzewałam, że coś musi być na rzeczy. Ale od dzisiaj to już jestem pewna. Jest i to nie na rzeczy, a na ramieniu, blisko ucha. Złośliwy jest i lubi prowokować. No bo innego wytłumaczenia nie ma... Nie ma i już. Bo niby dlaczego czasem jęzorem chlapnę i nie mogę przestać? I chociaż staram się zawsze ogromnie kontrolować, to czasem się nie da. Normalnie nie da się i tak jak dzisiaj na przykład, nie dość, że poszłam na zebranie wspólnoty mieszkaniowej, to jeszcze siadłam i słuchałam i nagle patrzę, a ja stoję i gadam. I gadam. I gadam. I nagle czuję, że idę i wertuję jakieś dokumenty. I gadam. I tłumaczę. A reszta mnie słucha. Widzę wręcz na ich uszach wysiłek, bo wszak średnia wieku to prawie siedemdziesiąt lat, a i tak, nie chwaląc się oczywiście, ową drastycznie zaniżałam. A jak już się opamiętałam, to okazało się, że w zarządzie jestem, pokłóciłam się właśnie z notariuszem, a panu od zagospodarowania przestrzennego nawtykałam...
    ... a zaczęło się od tego, że w ogóle postanowiłam pójść na zebranie. Nigdy nie chodziłam, bo nie miałam kiedy. Dzisiaj natomiast coś mi podpowiedziało, że przecież akurat mam czas. No to umalowałam usta starannie, włożyłam płaszcz i poszłam. Grzecznie siadłam z tyłu, wpisałam się na listę obecności i wyciągnęłam pismo, żeby sprawdzić porządek zebrania. I zaczęłam słuchać. A potem jakoś tak coś mi zaczęło podpowiadać, że c.o. jest przecież ewidentnie źle naliczane, opłaty za straty wody brakiem logiki dorównują jedynie rozliczeniom remontu bloku, a zaplanowany nowy śmietnik będzie źle usytuowany... I że nikt tego nie widzi. I to jest właściwie początek opowieści. Pod jej koniec okazało się, że faktycznie pracownik administracyjny pomylił się w wyliczeniach, a pan od zagospodarowania lubi dyskutować.
    A miałam odpoczywać przez cały tydzień. Pewnie nawet dlatego zgromadziłam stosik filmów, które co prawda już widziałam, a które odznaczają się czarnym humorem i czarno-białą wersją. We wtorek na przykład ten i tamten byłam na znakomitym wykładzie poświęconym postaci Chopina w życiu i twórczości George Sand, a wczoraj znalazłam się wcale nie przypadkiem w klubie dyskusyjnym na filmowej adaptacji tej powieści Tomasza Manna, która Nobla mu przyniosła. W piątek idziemy na wieczorną imprezę kulturalno - jubileuszową, a w sobotę jedziemy na koncert do muzeum. Więc po co dzisiaj polazłam na to zebranie? Zamiast obejrzeć sobie coś?
                                      ***
- Mamusiuuu - zaczął drań po wieczornej porcji prozy - a czy to prawda, że każdy ma anioła stróża?
- Prawda.
- I jak ktoś się rodzi, to on się przy nim pojawia?
- Uhm...
- I ja mam anioła stróża?
- Oczywiście, że masz.
- I ty też?
Zupełnie nie wiem, czemu ślubny parsknął śmiechem w drugim pokoju. A poza tym to przecież nieładnie jest podsłuchiwać czyjeś rozmowy. klik (dla lubiących humor czarny)

piątek, 22 października 2010

o sztuce kochania wprost...

Napisałam. Skasowałam. I tak raz i czwarty. Nie drażnię się ze sobą. Szukam słów odpowiednich. Żadne nie pasują do mojej złości. A może do mojego rozczarowania? Nie wiem... Może nawet i do obojętności. Jakiś płaszczyk emocji negatywnych okrył bowiem nasze relacje z osobami poniekąd najbliższymi. I znowu złe słowo... okrywał przecież od kilku lat. Jak widać skutecznie. Teraz jednak ktoś sprawnie zapiął jeszcze guziki i postawił kołnierz. I to chyba właśnie nas obudziło. Od lat tkana nadinterpretacja naszych słów i zachowań, mówienie, co powinniśmy, przekazywanie naszej codzienności dalej dokonały cudu. Po prostu. Tak zwyczajnie. Tyle pisania o dzieciach gorszego boga, o relacjach, o negacjach i nagle brak słów. Ale jak powiedzieć i co? Zwyczajnie? Że dobrze? Że to było do przewidzenia? Pewnego dnia sierpniowego obudziliśmy się i stwierdziliśmy, że coś trzeba zmienić. Zamknąć drzwi. Wyciszyć telefon. Wytyczyć inne ścieżki. Prawdopodobnie trzeba było zrobić to na wstępie. Wieki temu. Ale wtedy mieliśmy nadzieję, że chwilowe niesprawiedliwości tylko chwilowymi pozostaną. Źle się dzieje w okolicy. Ale jak się ma dziać, skoro jej mieszkańcy doradców mają stronniczych.

czwartek, 21 października 2010

pudło i Tycjan, czyli o schodach

    Pani właśnie weszła na zaplecze swojej pracowni i niczym w podrzędnym dramacie wpakowała do pudła koloru świadczącego o absolutnym jego braku całą stertę swoich rzeczy. Zdając sobie doskonale sprawę z komizmu sytuacji, a zwłaszcza z dramaturgii owego pudła. No ale ono jest jednak najwygodniejsze, żeby wrzucić doń Słownik z całą masą fiszek z etymologicznego, Markowską, Kubiaka, Wyspiańskiego, Gombrowicza, Hłaskę, Grabińskiego, Poego i całą resztę wspaniałych i wspaniałych. Na wierzchu pani położyła album Impresjonistów, Van Gogha i kilka reprodukcji Pissaro. Z boku pudła było wystarczająco dużo miejsca, aby wsunąć kubek z Adelą Klimta i herbatę jaśminową. Kawę zostawiłam dziewczynom. Obok pudełka śliwek w czekoladzie. A niech mnie wspominają mile. Zawiasy drzwi zaskrzypiały ochryple, kiedy pani wyszła na korytarz i stukając obcasami zbiegła po schodach, dwa ostatnie załatwiając kompletnie nieprzyzwoitym zeskokiem. Lubię schody. Szkołę średnią wybrałam ze względu na zapach i schody właśnie, na wydziale w stolicy miałam wspaniałe wijące się z rzeźbioną poręczą, a w Krakowie do pracowni poetyki wspinałam się po wąskich i trzeszczących. Że niby pani schody w życiu towarzyszą? Możliwe. Niewykluczone wręcz. Jeszcze tylko kilka całusów u pani pedagog, kilka uszczypliwości u trenerów i miła rozmowa z dyrekcją. A reszta niech się naburmusza i narzeka. Wszak co się stać ma, to się stanie w myśl Bułhakowskiego oleju rozlanego przez Annuszkę. Skoro szkolenia dotyczące pozyskiwania i pisania zaliczyłam dwa po godzin zbyt wiele każde, to szkoda byłoby wiedzy w życie nie wcielić. Wcześniej nie chciał nikt, teraz chce wielu, a ja piekę na ogniu trzy pieczenie. I znikam, zmykam, zamykam drzwi za sobą bo ślubny przyjechał. Przede mną tydzień odpoczynku. Tak w rekompensacie braku ferii i wakacji, ale mówi się trudno i w duszy żałuje. Za tydzień zaczynam coś nowego w ramach poszerzania kwalifikacji. Za miesiąc zacznę dokańczać coś zaczętego w ramach ich pogłębiania. A w sobotę spotykam się z uczniami w muzeum w ramach ich posiadania. I kontynuowania. Postawiłam świat na głowie. Ale całkiem niezły z tej perspektywy jest i można go planować.

- Bo wie pani - wytłumaczyłam swojej fryzjerce zdziwionej faktem, że farbujemy, ale nie obcinamy, bo zapuszczamy - ja teraz zaplanowałam mieć rudy Tycjana i kręcone włosy. klik

wtorek, 12 października 2010

rozmowy damsko - męskie, czyli draniowo - rodzicielskie

- A krasnale mają szyje? - jednym tchem zapytał drań, więc niekoniecznie wyodrębniłam wszystkie słowa.
- Kto ma co?
- Krasnale mają szyje?
- Mają.
- Wiedziałem! - wrzasnął drań - Ale nie widać jej, bo mają brodę?
- Tak.
- To dobrze narysowałem. A Igor narysował dzisiaj krasnala bez szyi. I wyglądał jak bałwan.

                                       ***

- Zrobimy naleśniki?
- Nie lubię naleśników.
- W przedszkolu jesz.
- A to mam być głodny?

czas, czyli co

    Moje obcasy stukają miarowo po parkiecie sal szkolnych i dudnią energicznie na schodach. Jeszcze. Ale na moim macierzystym wydziale stukają równie donośnie, a sale pachną tak samo, jak za moich czasów. O czym przekonałam się w tym miesiącu. Przekonałam się jednak również, że trudno jest istnieć w jednym tylko wymiarze i względność czasu jest opozycyjna do naszych chceń i zachceń. Zauważyłam też, że znowu mam skronie jasne, a to niepodważalny dowód na to, że upłynęły dwa miesiące. W sumie tylko dwa, a sierpień jest już dla mnie tak odległy, jak średniowiecze, które fascynuje mnie nieodmiennie od lat osiemnastu. Może to i dobrze? Zaczęłam ponadto boleśnie i werbalnie zauważać, że odległe ode mnie jest również mieszkanie w bloku. Ciepłe, miłe i przytulne. I kompletnie inne niż w kamienicy. Ale ja chyba jednak do tego drugiego jestem stworzona. Nie żałuję naszych decyzji, ale nie potrafię się odnaleźć. Ja to nie ja, sufit to nie sufit, a rzeczy w komodach podświadomie poukładane w sposób tymczasowy. Nasze mieszkanie musi być wysokie, z piecami kaflowymi, podwójnymi drzwiami i fasadą i takie, żebym mogła się poczuć w nim jak u siebie od już. Magiczna nazywa to karmą. Moja karma na pewno jest mocno niewspółczesna w kwestii mieszkania i wymagająca we wszystkich pozostałych, a w całości pokręcona. Za kilka dni ma padać śnieg. Aż nie chce mi się w to wierzyć. Jeszcze nie ma przecież dostatecznie dużo suchych liści, a ja nie przygotowałam antonówek w słoikach na szarlotki zimą. Ale pewnie zawsze zostaje coś niezrobione, coś niedokończone, niedopowiedziane. A jednak rodzic mój płci męskiej stara się zamykać wszystkie sprawy metodycznie i definitywnie. Jego czas wyznaczony przez lekarzy powoli kurczy się, a ja mam wielką nadzieję, że oni wszyscy się mylą i jego odrzucenie medycyny jako szarlatanerii ma sens. Jestem zmęczona. Chwilami czuję się jak Schliemann, który czuł, że żyje jedynie wtedy, gdy odkrywał nowe stare światy. Albo jak udomowiony biegun Tokarczukowej, który biegnąc marzy o domu, w domu natomiast planuje nowy bieg po świecie. Wygrałam konkurs. Musiałam przygotować stertę papierów i papierzysk, odpisów dyplomów i całej sterty rożnych różności. I odpowiedzieć na pytanie, dlaczego uważam, że się nadaję. Dzisiaj musiałam wytłumaczyć draniowi, dlaczego już za kilkanaście dni to nie ja go będę odbierać z przedszkola. Przed komisją było mi zdecydowanie łatwiej. Szkoda mi tych kolejnych godzin poza domem, ale czuję niepohamowaną satysfakcję. Wiem, że moje wykształcenie i wszystko, co robię w tym względzie dla siebie, ma sens. A jednak szkoda mi. Szkoda mi również, że drugi maluszek majaczy w perspektywie dopiero kolejnych kilku lat. O ile w ogóle. Zdecydowanie potrzebuję jeszcze chociaż jednego metra wysokości w mieszkaniu. Albo mam gigantyczny i klasyczny pms. Sama nie wiem. Trudno ostatnio mi się jednoznacznie określić. klik

poniedziałek, 27 września 2010

egoistycznie

    Psiak trafił w dobre ręce. Smutno mi. Cieszę się. Nie pożegnałam się nawet,  bo jak żegna się z psem? A wspólnie z nowym panem będzie polował na ptactwo, jak na setera przystało. Polubili się. Za to ja nie lubię takiej huśtawki emocjonalnej. Jak mu tam jest i będzie? Minęło dopiero sześć godzin. Chyba dobrze, skoro ów pan nie dzwoni. Z drugiej strony szkoda. Ponoć psy żyją teraźniejszością. To dobrze. Dla niego dobrze. Więc dlaczego chce mi się płakać? Przecież rano muszę wstać i znowu muszę być piękna, mądra i elokwentna i w ogóle wspaniała i skromna też, więc muszę się wyspać. Ale spać mi się nie chce wcale i raczej nie zachce. Ślubny coś tam mówi, żem głupia jest. Może i tak. Wrzesień już się kończy. Cieszy mnie ten fakt, który przecież musiał zaistnieć w pewnym momencie. Morderczy był to dla mnie miesiąc. Nawet nie słyszałam stukotu obcasów, bo myśli dudniły mi w głowie zagłuszając wszystkie dźwięki zewnętrzne. Zmiany, zamiany, zmiany. Ponoć zmiany to rozwój. Czyli nie jest źle. Czyli dobrze jest. klik

sobota, 25 września 2010

rozmowy damsko - męskie, czyli małżeńskie

ja:  nie śpisz?
ślubny: śpię
ja: to czemu gadasz po nocy?
ślubny: bo mnie pytasz
ja: ja?
ślubny: no kazałaś mi 'b' od 'p' odróżniać przecież
ja: ????
ślubny: dziękibogu tak przez sen się tylko zachowujesz...

                         ***
ślubny: zrobić ci herbatę?
ja: tak, nescafe, ale bez mleka

niedziela, 19 września 2010

dziecięca logika

- A wiesz mamusiuuuu... uczymy się teraz o Chopinie... - zawołał drań wbiegając do kuchni w celu uskubania kawałka placka ze śliwkami, który właśnie zdążyłam wyjąć z piekarnika.
- On tak pięknie grał... - drań zrobił buzię w ciuk i właściwie to można było mieć wrażenie, że moje dziecko się zadumało.
- I umarł! - drań zakończył swoją zadumę wciskając do buzi niemały kawałek ciepłego ciasta.
No i wniosek z tego chyba taki, żeby nie grać na fortepianie. Albo inny. Kiepska jestem w wyciąganiu wniosków z wypowiedzi pięciolatka. A ten wypowiada się ciągle. I komentuje. I interesuje się wszystkim. I na wszystko posiada odpowiedź szybką i gotową. A jego logika jest zawsze prosta i żelazna. Świat magiczny istnieje i nie ma co dywagować na ten temat, ponieważ jest pożyteczny. Zło i nieszczęścia zawsze zostaną wyparte przez dobro, bo tak jest w baśniach, więc nie jest źle. Obserwuję każdego dnia, jak moje dziecko racjonalizuje sferę magiczną i zaczarowuje rzeczywistość. I w sumie to czasem sama nie wiem, może on ma rację? Może tak właśnie trzeba funkcjonować, balansując na pograniczu nagiego realizmu i ogromnej empatii, zakładając z góry, że wilk musi pożreć baranka, ale baranków na świecie jest dostatecznie dużo przecież, a skupić się na tym, co narusza prawa odwieczne. Co uświadomił mi wczoraj podczas oglądania programu dokumentalnego na temat pierwszych ludzi, którzy dotarli na tereny Australii, kiedy przerażony, zdziwiony i zgorszony powtórzył za lektorem:
- Kobiety kradły nie tylko żywność, ale i dzieci?

czwartek, 16 września 2010

Et si je n'existais pas...

    ... prawdopodobnie nie stałoby się nic, świat byłby taki sam. Piękny. Ale ja tak bardzo lubię to istnienie. Tak po prostu i zwyczajnie. Może trochę nawet i naiwnie. Chociaż lubię też ostatnio i paprykę chili. Zagryzam ją do wszystkiego. Piecze. Smakuje mi. Popijam ją ulubionym wieczorem i osłabiam węgierkami. Właśnie skończyłam pracę. Ułożyłam w niemały stos kartki, karteczki, karteluszki i wydruk właściwy. W takich momentach moja satysfakcja sięga ilinx. Jak wszystko w moim życiu. Alea i agon eliminuję bowiem na wstępie, mimicry podziwiam z otwartą paszczą, bo sama nigdy nie potrafię się dostosować i przystosować. Adrenalina siłą opanowywana działa cuda, a ja mogę w takich chwilach jeszcze więcej. Toteż i więcej chcę. Czemu mam nie chcieć? Czas decyzji zbliża się nieubłaganie. Nieubłaganie kończy się lato. Drań zbierał dzisiaj kasztany ekscytując się każdym z nich. A ja nie stoję pozornie w miejscu i wybiegam myślami w następne stulecie. Tylko jeszcze słów mi brakuje, żeby wyartykułować wszystko wyraźnie, bo milczenie obecnie działa na moją korzyść. Najmilsze są bowiem takie zwroty akcji, gdzie wszyscy już witają się z gąską, a gąski okazuje się nie być od samego początku.

  klik

czwartek, 9 września 2010

ogłoszenie!! znaleziono psa

    Nie miała pani problemów, więc znalazła psa. Albo pies ją... I dlatego szukam. Intensywnie. Właściciela. Może być ten stary zagubiony, ewentualnie może być i nowy, pełen dobrych chęci. Koty prychają, psiunio jest zazdrosny, drań szczęśliwy. Ślubny też. W zasadzie to nie ma powodu do bycia nieszczęśliwym. Ma taką wspaniałą żonę i takie mądre dziecko. Przecież... Tylko jak tu cholera znaleźć tego właściciela? A psiak jest śliczny i wdzięczny. Młodziutki i dobrze utrzymany. I wychowany. I trochę przerażony. Bynajmniej nie mną. Trzymam więc wersję, że sytuacją. A poza tym, to po prostu muszę znaleźć mu dom... Taki, który będzie jego domem, bo na razie znalazłam tylko na chwilę i tylko zastępczy. I on o tym wie. Niestety. Bo to mądry psiak.

 

wtorek, 31 sierpnia 2010

koniugacja

 Wieczór, za oknem listopad, centrum powiatowego. Koniec świata prawie. Diabeł siedzi gdzieś w kącie i mówi mi dobranoc, a ja popijam sok z malin rozcieńczony wodą w ilości tak małej, że nieprzyzwoitej. Drań śpi. Ślubny w stolicy. Nie lubię spać sama. Usypiam zawsze wtedy nad ranem zmęczona niespaniem i zła na siebie, że tęsknię za wtuleniem się i zapachem.
A maliny zbierałam jeszcze nie tak dawno. Pachniały cudnie. Drań zaczyna trzeci rok przedszkola, ja kończę czwarty rok pisania bloga. Wyprawka na jutro naszykowana z detalami i dodatkami. Blog zaniedbany nieco. W szkole ruszyły szturmem ciała pedagogiczne do pisania rozkładu materiału każde z osobna i na wyścigi. A ja popijam sok z malin. Ja nie piszę. Jeszcze mam czas. Jeszcze nawet nie odbieram telefonów. Jutro teściowa moja droga ma przyjść i pewnie zada pytanie sakramentalne niemalże na temat moich decyzji, a ja nie powiem nic. Tajemnice to tajemnice. Jak to ślubny stwierdził, gdy jechaliśmy na ślub jego brata: skoro chcą bawić się w milczenie, niech wygra lepszy.
Jutro idę nabyć kalosze kolorowe. Dzisiaj wyjęłam płaszczyki. Storczyk kwitnie na równi z fiołkami, pelargonie zagościły w mieszkaniu. Wczoraj przemeblowałam pokój drania i kuchnię.  A jeszcze kilka dni temu biegłam w lekkiej sukience na ramiączkach i śmiałam się z sąsiada zsypującego węgiel do piwnicy. Dobrze mi i błogo. I jesiennie. Lubię jesień i jej szare koszmary. Nawet takie zmoknięte. klik

wtorek, 3 sierpnia 2010

regeneracja

    Planujemy, mapujemy, małpujemy i notujemy w przewodniku dodatkowe informacje, których tam brakuje, a chcielibyśmy je mieć pod ręką. Czyli w mojej torbie. O ile torby przepastnej nie zapomnę zabrać ze sobą oczywiście. Albo przewodnika uzupełnionego. Jakoś tak bowiem się dzieje, że najciemniej zawsze pd latarnią, a wszystko, co położę w widocznym miejscu, ginie bezpowrotnie i żadne logiczne punkty myślenia nie mogą do zguby doprowadzić. Co do zguby faktycznie doprowadza, bo wtedy to już zupełnie nie wiadomo, co zwiedzać wpierw, a co najsamprzód i robi się bałagan poznawczy, a przy draniu ten bałagan jest niepożądany. Chociaż w zasadzie to trochę głupie, że po wyczytaniu wszystkiego na stronach, gruntownym przeczytaniu przewodników i obejrzeniu kilku setek grafik, przebyciu wirtualnych spacerów i doczytaniu legend chcemy jeszcze w dane miejsce pojechać. No ale kto powiedział, że jesteśmy normalni? Hm... no właśnie... kto?
I jakoś mnie nawet przestała przerażać pogoda, która psuje się, ilekroć kurs na południe obieramy. A niech jej... jakoś to będzie. Przeżyłam wczoraj nasmarowanie twarzy przez pomyłkę balsamem do stóp, przeżyję deszcz. No bo się pomyliłam. W sumie... ten regeneruje i regeneruje... klik

poniedziałek, 2 sierpnia 2010

w powiatowym już żyje się lepiej, co widać

    Wiele ulic jest aktualnie w przebudowie, placów zabaw przy okazji w rozbiórce. Baseny... są! Dwa. Kryte. Za małe, zatłoczone i niewarte ceny. Nic więc dziwnego, że dzieci się nudzą. Chociaż nie ma deszczu, a piękne słońce świeci wakacyjnie i mocno. Dlatego też niektóre dzieci kąpią się w fontannie. Jednej. Pozostałe fontanny zostały bowiem zlikwidowane. Chociaż nie... przepraszam. Jest jeszcze jedna. Tak mała, że sama siebie nie dostrzega. No ale jest. Obok parku rozkopanego akurat na okres wakacji, aby nie można było pójść na spacer, rower, lody, po prostu, aby odpocząć. Czyli powiatowe ma m.in.: dwie fontanny, park w przebudowie i wiele rozebranych na części pierwsze placów zabaw. I kilka tysięcy małych dzieci. No i politykę prorodzinną w tle. I reklamy Shreka, wyświetlanego aktualnie w jednym (jedynym) kinie, rozklejone we wszystkich możliwych miejscach. A co za tym idzie, zestaw figurek z bajki, które można nabyć w McDonald's jako dodatek do zestawu dla dzieci. Chociaż czasami mam wrażenie, że to sam ten zestaw jest dodatkiem do zabawki. I tu dochodzę do meritum mojej myśli... McD. jest usytuowany (jeden z trzech - o dziwo!) na zbiegu centrum i dwóch dużych osiedli. Ma zestawy, w nich figurki, a obok swojego ogródka plac zabaw z rurą do zjeżdżalnia i wielkie "pudło" do chodzenia, przechodzenia, chowania się i wspinania. Całość ustawiona na miękkim syntetycznym podłożu. Nic zatem dziwnego, że dzieci chcą się tam bawić. Mają przede wszystkim możliwość zabawy, a poza tym jest tam czysto i miło.
Drań podczas naszych ostatnich wypraw zebrał kilka figurek z tej kolekcji. Brakowało jednej. Poszedł więc z nim ślubny po zestaw, aby kolekcję dopełnić i... i się przeraził. Dzieci dużo, rodziców adekwatnie i zabawa wspaniała. I tylko drań z zestawem, a cofnąć się nie bardzo było jak. Frytkami poczęstował dzieci, bułę zostawił na potem. Rodzice przeszukali portfele i niektórzy kupili albo lody na pocieszenie, albo zestaw. Nawet tam, gdzie było dwoje dzieci, jeden. Na dwoje.

Jestem coraz bardziej przerażona. Na plac zabaw i basen jeździmy do miejscowości obok. Pół godziny drogi, a czysta przyjemność. Na spacer chodzimy wieczorami poza granice centrum, bo w centrum nie ma miejsca na spacer. A spacerując powoli zaczynam mieć wyrzuty sumienia, że robię zakupy. Niedługo pewnie będę się wstydziła, że chodzę do fryzjera i kosmetyczki.
Do łez i śmiechu doprowadzają mnie tłumaczenia, że jest dobrze i powinniśmy się rozwijać, czyli rodzić według modelu dwa plus trzy. No ale może jestem kiepska w logice. Chociaż na egzaminie dostałam pięć. A egzamin był pisemny, więc jednak słowa musiały się bronić same.

nie jestem świętą...

    ... i dobrze mi z tym. Cholernie dobrze. Nie muszę udawać. Nie muszę wikłać się w schematy. Nie muszę cierpieć. Nie muszę myśleć, co ktoś pomyśli i rozdzielać włosa na czworo przy byle okazji.
A świętych wokół nie brakuje. Świętych żon i mamuś. I córek. I pracujących kobiet, żyły wypruwających ku chwale własnej i ojczyzny. A wszystkie one muszą. Muszą, bo powinny musieć. A sumienne są, więc stale myślą, że powinny więcej. Chociaż napięcie ich mięśni świadczy o stresie i kompleksach. Ale o tym nie mówią, bo tego nie mogą. Świat bowiem dzieli wyraźnie i wyznacza, co można, czego nie wolno. Nie wolno się cieszyć z drobiazgów. Nie wolno się śmiać spontanicznie. Nie wolno być szczęśliwą w małżeństwie, mieć przyjaciół. Nie można mieć pracy, w której się realizuje, trzeba się bowiem męczyć. Nie wolno mówić głośno, że chce się więcej - nie obowiązków, ale uznania i gratyfikacji.

Nie jestem świętą. I cieszę się bardzo, że mogę umalować się, kiedy mam na to ochotę, a moja czerwona szminka nie jest od wielkiego dzwonu. Cieszę się, że mogę nosić pończochy, bo przecież są one dla kobiet. Cieszę się, że mogę pójść wieczorem na spotkanie z przyjaciółmi i siedzieć czasami do rana przy miłej rozmowie.

Cieszę się, że nie jestem świętą, bo one są potwornie nudne i zniechęcone. I święte. I nieomylne. I pierwsze rzucą kamieniem. Bo muszą. Bo one się poświęcają i po łokcie urabiają.

piątek, 30 lipca 2010

o czarnym humorze i słodkościach

- Z tą swoją miną i naiwnością czasami to po prostu jesteś... słodka - stwierdził ślubny z rozczulonym uśmieszkiem na pyszczydle, a ja poczułam się jakbym była swoją wersją blond ubraną w róż totalny i stała nad rozgotowaną wodą na kawę. A ja po prostu wypełniłam komuś stertę papierzysk i ani dziękuję, ani pocałuj mnie w... nie usłyszałam. Nie żeby pieszczoty były u nie na pierwszym planie... po prostu zawsze pomagam, gdy mnie ktoś o to poprosi i jedynie "dziękuję" mi wystarcza. No... i jeśli to może być główny powód (a niech będzie), to dlatego właśnie, jak typowa pink, wybrałam się z portfelem ślubnego na zakupy. Że niby odreagowywałam. Sam ślubny na zakupach jest zbędny. Stara się kontrolować sytuację i czas, a tak to tylko musi mnie odebrać. Zazwyczaj od Ewy, bo jakoś do niej zawsze po drodze na kawę. Ewa jest bowiem jak Rzym. I nie żeby taka stara była... I tym sposobem mam nowe tuniki.
A teraz zasiadam ze stertką płyt i zamierzam się dobrze bawić przy filmach Kusturicy. A potem to też znikam, bo "Dzienniki" Marii Dąbrowskiej wypożyczyłam. Nie kupiłam. Ślubny też się zdziwił. Nie kupiłam. Kupiłam przecież tuniki, bluzeczkę etc. etc. No tak... klik (dla tych z czarnym poczuciem humoru).

niedziela, 25 lipca 2010

o pisaniu pamiętnika

   Wieczór. Drań śpi i wcale nie słychać jego cichutkiego teraz oddechu. Mąż mój własny i osobisty siedzi zatopiony w książce i nie zwraca uwagi na moje pytania. A może ja wcale ich nie zadaję głośno? Pani czasem tak ma. Czasem jednak nawet domaga się odpowiedzi na nie. I to już czyni używając dźwięków. Dziwna jest pani czasem, ale jakoś ją rozumiem. Nawet lepiej niż dobrze. Niestety.
Drobnymi łyczkami smakuję afrykańskie. Dobre. Cierpkie. Szkoda, że nie palę. Nigdy nie paliłam czynnie. Biernie tysiące razy. A dzisiaj jest taki właśnie wieczór zupełnie jazzowy, w którym brakuje dymu w przyćmionym świetle. Spowolniony, klimatyczny. Lubię takie wieczory, kiedy wszystko jest w bezruchu. Jak i ja obecnie. Chociaż ten właśnie bezruch mnie już męczy. I schematy, które wokół się same utarły i zastały. Zazwyczaj łamałam wszystkie. Teraz nie wypada. Wszystkich. Takie mówienie, żeby nie powiedzieć, pisanie, żeby nie napisać. Jak w pamiętniku, pisanym tylko po to, aby ktoś go przeczytał, chociaż chowało się go w szufladzie biurka pod stosem pozornie niepotrzebnych i banalnych rzeczy.
Hm... nie mam już biurka. Nie mam również sterty niepotrzebnych rzeczy, bo wszystkie wyrzucam. Wszystkie, poza tymi sprzed wielu lat, które mają swoje miejsce w masywnych pudełkach zatopionych w szafie. Szafę mam. Czyli nie jest tak źle. Chociaż kiedyś nie miałam, ku zgrozie wszystkich i zachwycie ślubnego. Pyszne to afrykańskie... Nie mogę znaleźć odpowiedzi na pytanie, aby odzyskać hasło. Niby zbędne, niby niepotrzebne, a jednak nie lubię gubić. Myśli również to dotyczy. Trudno. Lubię naszą sofę i takie wieczory i afrykańskie. Nie muszę wtedy być odpowiedzialna i mądra, mogę bezkarnie patrzeć w światło lampki, która ma lat więcej niż ja i historię, jakiej można tylko pozazdrościć, aż oczy mnie zabolą i po zamknięciu powiek będę widziała pomarańczowe obwódki, a ślubny wie, że odpływam w swoje myśli gdzieś bardzo daleko i uśmiecha się.
Nie piszę już pamiętnika. Nie chce mi się go chować. I popsułam swój charakter. Pisma. klik

sobota, 24 lipca 2010

sennie

    Jest dobrze. Jest sennie i spokojnie. Jakbym w innej czasoprzestrzeni się znalazła nagle. Drań wraca do zdrowia powoli, ale skutecznie. Ślubny pracuje i jedynie na krótkie chwile daje się w ciągu dnia odciągnąć od wszystkich ważnych i bardzo ważnych spraw. A ja czytam Chwina i eksperymentuję w kuchni, którą tak naprawdę dopiero teraz zaczęłam oswajać. Łączę smaki i plączę kolory. Zapachami wabię chłopaków do siebie. Koty wylegują się na balkonie, psiunio zaanektował posadzkę w łazience. Odpoczywam i zaczęłam to czuć. Upał omijam myślą. W sumie go lubię, nie chcę zatem narzekać. Znajomi wyjeżdżają na wakacje na Syberię. Najpierw mnie tym rozbawili, potem przyznałam im dużo racjonalizmu. Nie mogę usnąć w nocy, rano śpi mi się lepiej niż dobrze. Nie smakuje mi kawa z mlekiem. Piję zatem bez mleka. Mój świat jakby stanął na głowie. Ale chyba dobrze mu tak. Tylko trochę sennie. klik

niedziela, 18 lipca 2010

już po morzu i szpitalu, więc po domu...

    ... chodzę i zastanawiam się nad słowami Mirona Biłoszewskiego, który w jednym ze swoich wierszy stawia się w roli stróża podobnego temu z książki Salingera i pisze "ja stróż latarnik nadaję z mrówkowca". Trochę tak się czuję i ja. Ten rok miał być lepszy. A nie jest. Taka ironia. W zasadzie nawet mnie nie dziwi. Nie przeraża. Jest jak jest. Rodzic mój płci męskiej jest dzielny, dziadek pradziadek również. Dorównuje im dzielnością drań, a może nawet przewyższa. Ja nie jestem dzielna. Już nie daję rady powoli. Pobyt nad morzem był intensywny i upalny. Pobyt u Asi domowy i przemiły. Pobyt w szpitalu nagły, pełen złych myśli. A miało być normalnie. Byliśmy na konsultacji, mieliśmy po powrocie ustalić termin operacji, ale ona sama się wymusiła zbyt nagle. Może za sprawą jodu w Ustce lub jego braku w powiatowym. Może za sprawą upału. Może za sprawą jeszcze jakąś inną. Nie wiem. Nie wiem również, czemu musieliśmy widzieć, jak nasze dziecko się dusi. Nie wiem, czemu musieliśmy czekać pod drzwiami bloku operacyjnego tak długo i bez informacji. Nie wiem, dlaczego był w pełnej narkozie ponad czterdzieści minut, chociaż normalnie zabieg trwa około piętnastu. Nie wiem, dlaczego ma grupę krwi z dwoma podgrupami, jedną jako dawca, drugą jako biorca i jako biorca jest w mniejszości. Wiem natomiast, że mogę znieść dużo w pełnej gotowości do działania, a ślubny jest obrzydliwie opanowany i rzeczowy zawsze. Wiem także, że coś, ktoś, może Ona nad nami czuwa.
    Za tydzień jedziemy do puszczy. Teraz drań dochodzi do siebie w warunkach sterylnych i domowych. Cieszę się, że nie zdążyliśmy zostawić go w ramionach dziadków, aby wyjechać z okazji kolejnej rocznicy ślubu. Nie mam siły myśleć, nie chcę gdybać. Nie chcę wyjeżdżać bez niego nigdy. Odpoczniemy w puszczy. A rocznic jeszcze wiele przed nami. O tej teściowie zapomnieli podobnie jak i o urodzinach. Ironia. No tak...  Ale na wszystko mamy jeszcze sto lat. Co najmniej. Przecież. klik

środa, 7 lipca 2010

głównie o bagażach

    - Nie masz się w co ubrać? - ślubny przystanął przy naszykowanych ubraniach zdziwiony ogromnie, że spakuję nas troje w jedną torbę. Hm... jednak naiwny ten mój mąż własny i udomowiony. Jasne, że nas nie spakuję w jedną torbę, reszta potrzebnych rzeczy będzie w torbie dziewczynki. A oprócz tychże będą jeszcze kosmetyki, żelazko i różne różności. Ale bagażnik się zamknie bez problemu. Tego jestem pewna. Nie lubię bowiem mieć za siedzeniami czegokolwiek poza dziećmi i psiunią.
    No tak... czyli jesteśmy gotowi. Mieszkanie wysprzątane z detalami, okna umyte, firanki zmienione, pościel również. Właściwie to nie wiem, po jaką cholerę zmęczyłam się jak bury osioł i kompletnie nie mogę pojąć, czemu uprałam sofę i chodniczki, ale nad sensem swojego działania zastanowiłam się dopiero teraz. Piękne, które łaszą się i przytulają niesamowicie, mają zapewnione jedzenie na jakiś rok i dwie opiekunki, czyli po naszym powrocie trzeba będzie je odchudzać. Kwiaty może przeżyją. Przeżyje może i Margarytka, która z otwartymi ramionami przyjęła nas w drodze powrotnej. Ja twierdzę, że ona niekoniecznie wie, co robi. Ona jest pełna optymizmu, co pozwala myśleć, że ktoś nas jednak lubi, chociaż ta myśl jest według ślubnego tak niedorzeczna, jak i to, że nad morzem trafimy tylko na upały, a dzieci będą spały przez całą noc, czyli drogę. Boosszzzeee... Zobaczymy. klik

niedziela, 4 lipca 2010

wiedzieć trza

   Pobyt w puszczy, chociaż  krótki, przyniósł liczne ukąszenia komarzyc. W tym roku szczególnie upodobały sobie moje stopy. I kolano drania. Dziwne jakieś one. Ale co się dziwić? Skoro krwiożercze, to mądre być już nie muszą. A puszcza jak to puszcza: szumi. No tak... lato znaczy w pełni. I upały, z których cieszę się niezmiernie. Upodobanie do nich mam chyba po dziadku, który niepokorny i przekorny nadal siedzi na ławeczce w samo południe i z lubością pali papierosy będąc jednocześnie pod stałą opieką pulmonologa. W czwartek natomiast ponoć zaszkodziły mu truskawki, bo nic innego przecież i dlatego babcia pogotowie wzywać musiała, bo oddychać nie mógł, ale najpierw postanowiła sprzątnąć po obiedzie i przewietrzyć mieszkanie, bo tak to nie wypada, a dziadek bez ogródek zapytał wchodzącego do pokoju lekarza o poglądy polityczne. "Z kim się ma do czynienia, wiedzieć trza" - podsumował dziadek ku furii babci i uciesze całej reszty. My zaś kręciliśmy się między puszczą a nimi, aż wreszcie stwierdziliśmy, że są niereformowalni i lepiej im nie pomagać, bo zaszkodzimy.
   A teraz czeka na mnie sterta prania, chociaż teoretycznie większość powinna być czysta i robienie specyfiku z goździków i spirytusu, który według babci komary odstrasza skutecznie, jak się tym człowiek spryska. Podejrzewam, że odstraszę nie tylko komary, ale mniejsza z tym - wszak w Kazimierzu rok temu nasmarowana cebulą chodziłam.

   Jeszcze nie wyhamowałam na tyle, żeby zacząć odpoczywać. Ślubny naczytał się o jakiś blokadach i się wymądrza, a ja słucham. Niech mu będzie. Jak mnie słońce opiecze, to i łatwiejsza będę w kontaktach międzyludzkich, chociaż dziadka swojego nie po kądzieli mam, a jego geny są silne. klik

sobota, 22 maja 2010

zapędziłam się...

     ... w kozi róg. A przecież lubię kozy. Są takie pozornie głupie i śmieszne. Mam nawet zdjęcia z nimi. Mają wielkie oczy i miłe są w dotyku. Dają się głaskać. Szkoda, że w moim rogu kozim kóz nie ma. Róg tylko jest. I to wcale nie ten Almatei, tylko taki zwykły, w którym chwilami robi się duszno, a czasem nic nie widać. Bywa i tak. Biegam. Przeraża mnie powódź. Cieszy wyprawa do Nadrenii w wakacje. W tym roku na nie zasłużyłam bardziej niż zwykle. Drań rośnie i jest coraz poważniejszym chłopcem, a ja uprawiam papierologię stosowaną, doskonalę umiejętności i wyłapuję jednostki niepokorne, które wygrywają w kolejnych konkursach, a w wolnych chwilach siedzę w teatrze czy muzeum. A potem okrywam kołderką śpiącego drania, mijam ślubnego, który nie komentuje moich decyzji i dopiero przy porannej kawie wysłuchuję szczebiotu własnego dziecka, które opowiada mi swój świat. A wolne dnie wypełniamy wyprawami we troje, we czworo, czasem również z psem. Z czego zrezygnować? Cieszę się z tych wakacji, które ino mig...
Ostatnio zapatrzyłam się na umorusanego malucha w wózeczku, który mymłał bułkę i wcale ładnie nie wyglądał, a mnie zrobiło się jakoś tak... hm... szkoda? Tylko czego i czemu. klik

środa, 7 kwietnia 2010

tańcowały dwa Michały, czyli pani wkracza w wiek, kiedy faceci widzą ja inaczej...?

    Kiedy na ostatniej imprezie w byłej firmie towarzystwo zaczęło się powolutku przetasowywać, obok mnie zmaterializowali się dwaj panowie. Jeden mniej więcej w moim wieku, drugi jakieś piętnaście lat ode mnie starszy. Pierwszy wysportowany luzaczek, drugi stateczny, elegancki, pachnący moimi ulubionymi perfumami męskimi, z obrączką wżynającą się w palec wskazujący prawej ręki. Dla pierwszego stanowiłam obiekt dojrzały. Dla drugiego pełnoletni i świadomy. A dla obu jak najbardziej seksualny.
Ani jeden, ani drugi jednak nie wiedział (bo i skąd niby by?), że żonaci i współpracownicy stanowią dla mnie obiekt jedynie konwersacyjny.
A tu nawet do podstawowej konwersacji dojść nie mogło, ponieważ mogłabym opowiadać zarówno o prawie Gaussa, jak i dowodzić, że Ziemia jest płaska, oparta na różowych krokodylach - tyle samo z jednego i drugiego by zakodowali, czyli kompletnie nic.
Jednak sytuacja mocno mnie rozbawiła. Chociaż... przede wszystkim zadziwiła.

    Tańcowały dwa Michały, jeden duży, drugi mały... Wybawiłam się do północy i zamówiłam taksówkę ignorując ich kompletnie.

    Nawet nie przypuszczałam, że wiek może być wartością aż tak bardzo względną. klik

niedziela, 21 lutego 2010

głaskanie kotka za pomocą młotka, czyli rzucanie słów na wiatr

   Dorośli bardzo lubią się bawić w kotka i myszkę, ale w większości przypadków niestety zabawa ta przemienia się jednak  w hm... uderzanie kotka za pomocą młotka. Rzecz jasna, kotek nie myśli już wtedy o gonieniu myszki. W zasadzie to nie powinien myśleć już o niczym. No chyba że trafi się jakiś kot bardzo uparty. Może wtedy dostać znowu młotkiem, albo siąść gdzieś z boku i zamyślić się nad kwestią młotka i myszki i - było nie było - uporu. Tylko kto jest bardziej uparty w tym wypadku?
   Zabawa w kotka i myszkę może przypominać zabawę słowną, wymianę poglądów skrajnie sprzecznych dla samej wymiany z założeniem nieprzekonywania drugiej osoby do swoich racji, tudzież gonitwę słowną za myślami drugiej osoby. Ale nie... dla niektórych dorosłych rozmówców to za trudne. Trzeba zasady uprościć: trzeba najpierw powiedzieć np. A, a potem utrzymywać, że powiedziało się B, tylko w zapisie wyszło niewyraźnie. Potem zaś można stwierdzić, że tego się nie powiedziało wcale, żeby w finale rozmówcę zwalić jednym ciosem oświadczając z pełnym przekonaniem, że jest się analfabetą, więc nie można było tego nieszczęsnego A zapisać w żadnym alfabecie, albo że my sami to powiedzieliśmy.
    Rzecz można nazwać też odkręcaniem kota ogonem, ale ponieważ kot w każdym z tych powiedzeń się pojawia, więc jest jednak kot i w tym właśnie sęk.
    Ale po co to piszę? Słucham rozmów, sama rozmawiam z wieloma osobami i ostatnio zaczęłam zauważać, że ludzie albo nie pamiętają, co mówią, albo nie chcą, aby inni pamiętali, co oni mówili. Dziwne... mówimy wszak, aby coś zakomunikować, aby myślą się podzielić, uwagą, spostrzeżeniem. Albo ja taka naiwna jestem i wierzę, że mowa po to właśnie stworzona. Chociaż czemu ja się dziwię, skoro wokół nikt nie mówi, co myśli, słowa słowom kłamią i nawet najprostsza rozmowa spiskową teorią dziejów się staje.
Tak więc czuję się coraz częściej jak Gold z książki Hellera...

"-Czasami, kiedy wyglądam w zimie przez swoje okno, widzę, jak kra płynie w górę rzeki... dlaczego tak się dzieje? - spytała Esther
- Dlatego, że lód jest lżejszy od wody - wyjaśnił Sid - i przemieszcza się w górę rzeki, żeby wypłynąć na sam jej wierzchołek.
Goldowi na chwilę odebrało mowę. Krew uderzyła mu do twarzy.
-Naprawdę sądzisz, że góra jest u góry? - wycedził z zimną furią - że lód przemieszcza się w górę rzeki, żeby wypłynąć na sam jej wierzchołek?
- A nie jest tak? - spytał niewinnie Sid.
- Naprawdę sądzisz, że góra jest u góry? - wybuchnął Gold, wskazując z wściekłością kierunek północny.
- Góra nie jest u góry - mruknął ktoś nieśmiało.
-  Jak to nie, pewnie, że u góry - powiedział ktoś inny.
- No a gdzie, na dole? - spytał jeszcze ktoś inny.
-Miałem na myśli północ! - uściślił Gold, podnosząc głos do krzyku. - Naprawdę myślisz, że jak coś znajduje się na północy, to znajduje się wyżej?
Sid zachował godne milczenie, pozwalając walczyć w swojej sprawie innym.
- Jasne, że wyżej. Przecież tam są góry, prawda?
- I dlatego ludzie jeżdżą tam w lecie.
- Bo tam chłodniej.
- Na mapie północ jest zawsze wyżej - zauważyła Ida.
- Ja nie mówię o mapie.
- I dlatego woda spływa zawsze na dół, ku środkowi mapy - wtrącił ojciec z pełną wyższości arogancją. - Tam gdzie jest przestronniej. Gdzie jest więcej miejsca.
- I pewnie - zaszydził z nich wszystkich Gold - gdybyście zdjęli mapę ze ściany i przekręcili ją do góry nogami, to cała woda by z niej wyciekła.
- Och , nie, głuptasie - zaprotestowała jego szwagierka. - Na mapie nie ma wody.
- On myśli, że na mapie jest woda.
- Mapa to tylko obrazek.
- Wiem, że obrazek! - zawył przestraszony Gold. - Ironizowałem. To było pytanie, nie stwierdzenie!
- Ale przekręć do góry nogami taki świat  - zaproponował chytrze Sid w trwożnej ciszy, jaka zaległa - a zobaczysz, co się stanie.
- Nic! - ryknął Gold.
- Nic? - spytał Sid.
- Biegun północny stałby się biegunem południowym - powiedziała Muriel.
- Wielki Wóz by się wywrócił.
- Dla ochłody jeździlibyśmy na południe.
- Wodospad Niagara lałby się w górę.
- I on mówi, że to nic."
***

                      ... ale całkiem dobrze mi z tym. I bardzo wesoło. klik

*** fragment z "Gold jak złoto" J. Hellera.

niedziela, 14 lutego 2010

głowa i blady roż, czyli intensyfikacja kolorów

    Najpierw barki i plecy, na końcu głowa. Głowa może być ciężka do ostatka. Głowa najwięcej znieść musi. Ona wszystkim rządzi. Jej trzeba dać ulgową taryfę...
Pionizuję się. Miłe uczucie. Jak już głowę udźwignęłam wysoko z wyprostowanym kręgosłupem, zaczęłam funkcjonować w innej przestrzeni. Inne priorytety ustaliły się same. Torebka czerwona, czy seledynowa jutro? Ostatnio seledynowa była nieodłączną częścią mnie... Może zatem czas to zmienić? Uhm... czas... karmin ze stóp zniknie jutro, a na jego miejsce wjedzie blady róż. Ja sama za to wjadę jutro do teatru na czytanie stolikowe. To, które lubię najbardziej - wyobraźnia święci triumfy, kiedy mogę słuchać tekstu, obserwować aktorów i zwracać uwagę na reżysera. Od czytania stolikowego bardziej podniecająca jest tylko premiera. Zatem blady róż. No i podkład na twarzy o ton bledszy będzie. Że niby taka delikatna ze mnie postać? Nie... jakoś tak po prostu mnie wzięło na barwy innej intensywności. Wiosna...? klik

czwartek, 11 lutego 2010

gdybania

   Przeciągam się leniwie pamiętając o prostowaniu kręgosłupa. Nawyk, obsesja, odruch zwyczajny? Wszystko jedno, kręgosłup ma być prosty. To ułatwia. Kawa pachnie cudnie, a pączki zachęcają swoim wyglądem. Dzisiaj dzień z kropką w kalendarzu. Na ową kropkę zużyłam dużo czerwonego atramentu. Wieczór poświęcony przeżyciom abstrakcyjnym, irracjonalnym, najprawdziwszym. Kocham teatr. Od podszewki. Nawet kurz na deskach, a zwłaszcza ten drgający w smudze światła, które ma scenę bardziej przyciemnić niż oświetlać. Dzień szary z białym śniegiem wokół podkreśla każdą linię brudu za oknem. W domu pachną piece. W pończochach zmarznę odrobinę, a kożuch wybrudzę u dołu, ale to szczegóły.
Drań przybiegł nad ranem do nas przejęty, ponieważ z parapetu okiennego spadły jego lampka i budzik. Dziwna rzecz, chociaż mnie za bardzo nie dziwi. I jedno i drugie masywne. Ale dlaczego akurat w pokoiku dziecka? To wszystko przez ten śnieg.

wtorek, 9 lutego 2010

głęboki oddech, czyli nie wiem nic, ale i tak mi jest dobrze

   Pani wzięła głęboki oddech i odstawiła na wściekle pomarańczowy spodek wcale nie mniej pomarańczową filiżankę. Oddech podczas picia jest możliwy - należy tylko wcześniej przełknąć łyk kawy. Wzięłam zatem oddech... Jakoś tak nagle poczułam, że mogę. Ano właśnie: mogę wiele rzeczy znowu. Wystarczyło tylko przeczekać, pozamiatać, zdjąć pajęczyny z kilku kątków i przestawić tę i ową sofę lub szafę. A co ja właściwie mogę? Nie wiem. I to w zasadzie jest największy pewnik mojego życia. " A może pieprznąć to wszystko i wyjechać w Bieszczady? - westchnął profesor, który usłyszał beztroskie "nie wiem" będące odpowiedzią dziewczyny zdającej na wydział socjologii na pytanie, kto jest prezydentem naszego państwa obecnie." Ano właśnie... Może pieprznąć to wszystko i wyjechać... W Bieszczady, czy do dużego miasta, takiego, które nigdy nie śpi? Mąż mój własny i osobisty dał mi możliwość pokierowania naszym życiem, a ja przyparta do ściany, było nie było w sposób miły i dwuznaczny, tak po prostu nie wiem.  Problem w tym, że ja chciałabym i tę głuszę i to miasto żyjące jednocześnie. Jak wszystko, czego chcę od życia, i to jest dualistyczne. Ale jakie ma być, skoro ja zodiakalnie podwójna jestem? Do tego przeciwna. Kiedy jedna część mnie szaleje i jedzie spontanicznie w poprzek  życia, druga zwija się w kłębek na fotelu mięciuchu i błaga o chwilę ciszy i spokoju. A potem ta nostalgiczna wstaje, przeciąga się i oświadcza wszem i wobec, że teraz to da popis, kiedy akurat druga zasiada, żeby wypić kawę w spokoju. Wszyscy zdołali do tego przywyknąć. Ja nie zaliczam się do wszystkich, ale staram się być wyrozumiała. Zwłaszcza, kiedy nie mogę spokojnie wypić kawy, bo muszę pędzić z miejsca na miejsce, aby odhaczać w kalendarzu to, co zaplanowałam z dokładnością co do kwadransa.
No tak... ale zaczęłam pisać, że oddycham... Tak spokojnie i rytmicznie. Ustaliłam bowiem, że wiem, iż nie wiem, czego chcę, a na podstawie tego to już można zbudować całkiem niezłe plany i w nieistniejącym przecież międzyczasie spokojnie pomachać nogą w rytm muzyki tuż przed wyjściem na jogę, na której wprawię się w stan relaksu przy maksymalnie rozciągniętych mięśniach pleców. I w takich chwilach szkoda mi tylko, że nie palę, bo ten oddech aż prosi się o zaznaczenie go w powietrzu. klik

czwartek, 7 stycznia 2010

milimetr po milimetrze, czyli własna wiwsekcja

    Szukam. Czuję to w każdym milimetrze siebie. Po skórze galopuje mi intuicja. Wychwytuję wszystko i z powietrza i z próżni. Mąż mój własny i osobisty śmieje się chwilami, że niedługo zacznę nietoperza przypominać. A ja szukam. Muszę ustalić nową oś życia i mocno ją osadzić w jakimś centrum. Wybór trudny, ponieważ wyklarowało się kilka osi i kilka centrów. Co wybrać? Osobisty zaczął zdobywać swoje bieguny. Ja trzymam kilka srok za ogon, a każda skrzeczy głośno i realnie. Brakuje mi minut, tygodnie zaczynają się i kończą prawie równocześnie, a ja nie śpię tyle, ile powinnam, jem w biegu i stale czuję niedosyt. Czy któreś z nas powinno ustąpić? Możliwe, ale dlaczego? Czy życie to ciągły kompromis, który tak naprawdę jest zwykłą rezygnacją? Kiedyś ustąpiłam ja. Potem ustąpił osobisty. Potem każde z nas w swoim czasie i tempie zauważyło, że to nie o to nam chodziło i że my jesteśmy ważni, ale przede wszystkim jesteśmy zlepkiem indywidualnych myśli i ambicji. Ano właśnie... cholerne ambicje są i czasem bardziej przeszkadzają, niż by się mogło wydawać.
Wieczorami opowiadamy sobie o swoich światach. Ja już nie znam osób z otoczenia męża własnego i osobistego, mój świat to dla niego serial w odcinkach przedstawiany wieczorami w sposób ironiczny i absolutnie nieobiektywny, bo mój i niczyj więcej. Ja o jego świat już nawet nie pytam. Nie chce mi się próbować rozumieć kto i co i dlaczego tak. Nie chce mi się już podejmować wysiłku zrozumienia tego, co ścisłe i stałe, matematyczne, wyliczone, rozrysowane. A jednak jest dobrze. Lepiej niż może i bym chciała. Wytworzyło się jin i jang. Bezpieczne. Wieczorne, nocne, poranne. Więc czemu cały czas się głowię nad nowymi światami? Po co mi Toruń i Kraków i Warszawa i muzeum i teatr, coraz to nowe teksty, warsztaty i rozmienianie się na milion drobnych, choć ważnych? Czy jesteśmy w stanie rozumieć się bez słów dopiero w momencie, kiedy czujemy się zrealizowani na polu ambicji zawodowych? Głupota. Myślałam kiedyś, że w związku wystarczy dobry seks i odrobina szczerości. Potem zauważyłam, że szczerość jest zbędna.
    Zatem szukam. Wyciszenia po zrobieniu tego wszystkiego, co buduje mnie i staje się moją cząstką. Szukam odpowiedzi na to, ile jeszcze czasu mi zostało. Próbuję podjąć decyzję, czy teraz jest czas na drugie dziecko, czy może ten czas już minął, ponieważ w przyszłości tego czasu już nie dostrzegam. Próbuję ocenić, która z ważnych rzeczy jest ważna nieco mniej. I dochodzę do wniosku, że brakuje mi jakiś dziesięciu minionych lat, w których właściwie nie zmieniłabym ani jednej minuty, więc nie wiem, po co mi one.

    Zielona herbata pachnie jaśminem, czerwona świeca wolniutko spala się w świeczniku na stole. Mam świadomość chwilowego zawieszenia w pozornym odpoczynku, stale zakłócanym myślami prawdopodobnie zbędnymi, bo i tak intuicją się pokieruję. Niech będzie, że wszystko nazwę intuicją, żeby egoizmu nie przywołać. klik

wtorek, 29 grudnia 2009

Pauvre Diable!

    Pani zamknęła szczelnie drzwi, przeciągnęła się leniwie i rozłożyła matę. Najpierw jednak wyłączyła skrzętnie wszystkie telefony, niby przypadkowo odłączyła internet i usiadła. I się zaczęło... Kwiat lotosu prosty jest, ale ciszy wymaga. Ale jak tu ciszę utrzymać, kiedy wyłączone telefony brakiem dostępu do abonenta, czyli było nie było mnie, niepokoją nagle wszystkich, którzy postanowili sprawdzić, czy aby na pewno odpoczywam. A ponieważ wszystkie znaki w słuchawkach telefonicznych, komunikatorach i skrzynkach mailowych wskazywały na to, że ja odpoczywam, bo nie jestem przy danych we wskazanym momencie, należało zacząć tarabanić do sąsiadów, czy aby wszystko dobrze. Ze mną. Dobrze. Ja rozumiem. Ja wszystko rozumiem. Ja rozumiem nawet więcej, niż dużo. Kiedy zatem oddzwoniłam do najszczęśliwszej, drogiej, organoleptycznej, prababci drania i jeszcze kilka innych równie ważnych przedstawicielek niepokoju o mnie i strażniczek mojego wypoczynku jednocześnie, okazało się, że południe zbliża się wielkimi krokami, a ja na macie ległam i rozwijając kręgosłup na podłodze przegadałam kwadransów kilka. No bo odpoczywam... więc czas na pogaduszki mam. A i mam obecnie nawet wiedzę, która z wyżej wspomnianych kobiet życia mojego robi dzisiaj, robiła wczoraj, zrobi jutro.
   Ślubny wrócił do domu, drań śpi, włączyłam wszystko, co tylko daje mi jakikolwiek kontakt z innymi, rozłożyłam matę... lotosu robić mi się już nie chce... idę po ulubione i spróbuję odpocząć. Ale to jest straszliwie męczące. klik

poniedziałek, 28 grudnia 2009

przełamując konwencje metodycznie

gdybania na koniec...

    ... czegoś tam, ponieważ zawsze coś się kończy... Ponoć...
Jednakże Sapkowski twierdzi, że i zawsze coś się zaczyna, czyli jakby na ten fakt nie spojrzeć, kontynuacja wpisana jest w istnienie, a pozorny brak jest tylko przejściem w inny wymiar. Ano właśnie... wymierność i przechodzenie między światami. Jakie to przydatne, prawda? Co chcesz, to masz, nawet jeśli zaraz niektórym w łepetynie zaświta myśl Fromma, że egzystencja to albo mieć, albo być. I tu faktycznie powstaje problem, bowiem egzystencjalizm potęgą jest i basta, ale egzystencjalizm to istnienie, a my lubimy istnieć tak, jak nam wygodnie. Wszak nawet Kantowskie niebo gwieździste nade mną, prawo moralne we mnie zakłada posiadanie, bez którego ani rusz, nawet jeśli to posiadanie do samego jedynie prawa się ogranicza i gwiazd.
Zakręciłam? Zakręciłam, wiem o tym. Ale pani ostatnio cała zakręcona jak sanki w maju, a koniec roku nadszedł wielkimi krokami, które uzbrojone były w buty co najmniej siedmiomilowe. Wydarzyło się tyle, że tomy spisać mogłabym, a jednak spisałam wielkie nic, a i to jeszcze przecedziłam przez sito. A wszystko przez mój prywatny "frommizm", który nakazuje mi tym większe milczenie, im więcej mnie.
Co się zatem dla mnie kończy, a co zaczyna? Rok kalendarzowy na pewno, chwila zatrzymania między wymiarami również. Moje gdybania o tym, czy warto przeciskać się między tym, co pozornie niemożliwe także, bo jednak mieć zależne jest od być, prawo moralne opiera się na teorii względności, a gwiazdy to przede wszystkim synteza. Czyli nic się nie kończy, tylko spokojnie trwa, tak jak mój amulet Inków przywieziony z Peru na cienkim sznureczku na mojej szyi. klik

środa, 9 grudnia 2009

między innymi i o filiżankach

    Miło jest wrócić do domu. Nawet jeśli wcześniej było się w miejscu, które się uwielbia, na sztuce, której nigdy nie ma się dość. I nawet jeśli ślubnego nie ma, ponieważ pojechał do stolicy i wróci za dni dwa.
Bo musiał. Hm... niech mu będzie. Ja też musiałam do Torunia jeździć na przykład ten i tamten, więc zrozumieć powinnam. No więc rozumiem. Taaak...
Zatem: ślubny pojechał, drań śpi smacznie, a ja właśnie odpoczywam. Tak w ogóle i tak w szczególe. I tak bardzo teoretycznie - praktycznie zwyczajnie nie potrafię, ponieważ zbyt dużo myśli w mojej głowie obija się o siebie i tworzy kolejne. Ale pani tak już po prostu ma, że tylko niekiedy wyłącza myślenie. I to z reguły wtedy, kiedy nie powinna tego akurat robić. Ale kto powiedział, że pani logiczna jest?
"Nie stłucz niczego, nie skalecz się przy tym, uważaj na was i uważaj na siebie." No tak... a gdzie jakieś coś w stylu, że się stęskni? No?? No nie było. Tylko o to ewentualne i całkiemniechcący stłuczenie się czegoś zadbał. A ja niby nie mam co robić, tylko tak po prostu i nieuważnie tłuc ulubione filiżanki? Ten ślubny to czasem normalnie taki niepoważny jest. Toż ja na wszelki wypadek ich nie ruszę nawet... Taaak... bo przecież ja i samodzielna i odpowiedzialna być potrafię nawet przez dwie doby... klik

sobota, 5 grudnia 2009

znów

być może...

   Być może trzeba czasem przygryźć język, a czasem dolną wargę. Być może... Ale ja tego robić nie potrafię. Poza tym gryzienie języka boli. A dolna warga zazwyczaj jest umalowana, jak i górna.
Ostatnio milczę. Patrzę. Tak po prosu patrzę i obserwuję. I chcę. I mówię, kiedy patrzenie mnie znudzi lub zachęci. Tak mi wygodniej. I lżej. Prościej również. Emocje rządzą się same sobą, a przy okazji wpływają znacząco na mnie. Lubię je. Są moje. Nie parzą, nie ziębią, rozkazują. Mąż mój własny i osobisty patrzy również. Na emocje. Moje. Dziwi się i od czasu do czasu rękę w moje długawe już włosy zagłębia i dziwi się, że to stale ja, chociaż każdego dnia mam tysiąc oblicz i setki miejsc jako tło dla nich. Być może stagnacja jednak nie jest mi pisana, a bierność wprowadza w stan niepokojący.
Co prawda mostek w asanie jest jeszcze dla mnie zabroniony, bo głowa w tył ma mi na razie nie zwisać swobodnie... Być może to dobrze.. głowa w górze też ma swój urok.

prawie, czyli moje pobliże

   Obcasy moje stukają głośno po nieośnieżonych chodnikach, chociaż już grudzień jest. Ale obcasy stukają również i po śliskiej posadzce muzeum i miękkiej wykładzinie atelier teatru. Głośno i miarowo. Znowu zbiegam schodami i wychodzę i w mglisty poranek i ciemny, ciepły wieczór. Trochę zawieszona pomiędzy jesienią i wiosną a początkiem zimy. Zimy? Ulubione wróciło z wyraźną goryczką. Właściwy rytm dnia wrócił również. Wrócił i nadmiar zajęć poza obowiązkowych, a jednak bardziej jakby ważnych i miłych. Wróciła migrena prawie nad ranem pod zmęczonymi powiekami. Wróciła czekolada i Julki. Wróciłam jakby ja sprzed wieku. A może dwóch?
Wszystko stało się jakby bardziej namacalne, a na pewno prawie możliwe. Ślubny przytula mnie mocno i kreśli plany na kolejnym arkuszu w programie. Ja słucham pozornie. Wolę patrzeć. Na niego. Kiedy kawa mocna rozpływa się we mnie i trzyma w pobliżu realności. Pobliża są wspaniałe, bo jednak nieco nierealne. klik

sobota, 21 listopada 2009

pół na pół

   - Dlaczego chłopczyku zrobiłeś kupę w majtki? - zapytał ku naszemu zdziwieniu drań absolutnie nic nieprzejętego równolatka z drugiej grupy, a w jego głosie było tyle ciekawości, co empatii.
- Niechcący - odpowiedział stojący tuż przy szatni na baczność chłopczyk, czekający, aż panie postanowią coś w jego sprawie.
A sprawa istotnie... gówniana była. Ale i takie wszak bywają.
Nie zwolniłam, ale uważam bardziej. Głowę już zadzieram do góry, dzisiaj włożyłam obcasy. Świat z chusteczką i strachem ma jednak też swój urok. Zwłaszcza kiedy i jedno, i drugie można schować do kieszeni, a resztę potraktować mniej poważnie. Mogę nawet stanowczo orzec, że w powiatowym lekarzy jest dużo, a nawet więcej, a ja prawdopodobnie mam więcej szczęścia niż rozumu. Ale co ja dywagować będę...? Toż się cieszyć trzeba i tyle. Ślubny się cieszy. Ja jednak o tym rozumie myślę trochę... Wieczorami piję wytrawne ulubione i odpoczywam. Piece huczą i buczą. Odkopałam spod sterty płyt Ewę Demarczyk. Czytam. Rano co prawda obrok z lekami na pyszczydło muszę zarzucić, ale nikt mi nie zarzuca już, że nie dbam o to i owo. Hm... Jakie to proste... No ale... 
" - Popatrz - mówi w parku jeden staruszek do drugiego - jak ta młodzież ma  ciężko w tym kryzysie... Jednego papierosa na pięciu muszą palić...
- No, ale dzielne chłopaki! - odpowiada drugi - Mimo wszystko się śmieją". klik

środa, 11 listopada 2009

takie nic

    "Kobieta twarda musi być. Jak kamień. Nawet jeśli płacze..." - mówiła moja chrzestna - "I zawsze jak dama, nawet jeśli to tylko pozory..."
Płaczę. Jestem twarda jak kamień. Łzy łykam szybko, żeby nikt ich nie zdążył zobaczyć. Krwi równie szybko połknąć nie potrafię. Znaczy mi nos, usta, brodę. Spływa czasem na piersi i czerwieni wzorkiem ubrania. Wyznacza moje kroki każdego dnia.
Tik-tak, tik-tak- tik-kap... Jakie to proste.
Ręce opadły mi razem ze skrzydłami. klik

...

    Świat mam na wyciągnięcie ręki. Mąż mój własny i osobisty tę rękę bierze, ilekroć ją wyciągnę. I nawet jeśli asany musiałam razem z matą zamknąć w szafie, dobrze mi. Wieczorami świat wiruje pod powiekami. Czasem kanty łagodnieją. Odpoczywam. Dużo śpię. Jeszcze więcej czytam. Rano zaczynam bieg ponad siły, wieczorami zapadam w twardość materaca i zapach drzewa herbacianego. Świat stanął na głowie, głowa natomiast musi być w górze. Patrzenie w dół kosztuje.

niedziela, 1 listopada 2009

Mi dance makabre

    Mi przeciągnęła się stanowczo i wciąż nie otwierając oczu naciągnęła ciepłą pierzynkę pod sam nos a twarz wtuliła w poduszkę. Było ciepło i miło. Oknem nie wpływały jeszcze promienie słońca, ale wpływać nie mogły, ponieważ tego dnia słońce schowało się za gęstą warstwą chmur i chmurzysk. Miło było Mi wrócić do tego, co przed chwilą jeszcze działo się w jej podświadomości i nieświadomości. Zwłaszcza ta nieświadomość niosła pozytywne i optymistyczne wizje...
- Posuń się, bo mi niewygodnie - powiedziała panna Ś z obrzydliwie niewyraźnym makijażem na bladej, ale pełnej i gładkiej twarzy.
Mi otworzyła oczy i zdziwiona przyjrzała się gościowi.
- No?? I jak ci się spało? - z jednym z chytrych uśmieszków na umalowanych jarzębinowego koloru szminką ustach panna Ś bardziej stwierdzała  niż pytała - Dziwne... ten dzień, a ty spałaś spokojnie, nie mówiłaś przez sen, nie miałaś szybszego tętna i na dodatek uśmiechałaś się beztrosko.
- Uhm... - zamruczała Mi - spało mi się dobrze. DOBRZE! I jazda z mojego łóżka, bo mdli mnie od twoich perfum. Mówił ci już ktoś, że są tak potwornie słodkie, że aż chce się od nich rzy...
- Spokojnie i bez brzydkich słów Mi... - znowu paskudnie uśmiechnęła się Ś - tak ich przecież nie lubisz... No i widzisz kategoryzujesz tak bardzo, że mnie też mdli. Twoje łóżko, twoje życie, twój świat, twoje, twoje, wszystko twoje!
- Uhm... tu się muszę z tobą zgodzić: moje - Mi podciągnęła pierzynkę i poprawiła sobie poduszkę - Po co przylazłaś? Masz jakiś szczególny powód, czy tylko chciałaś mi zakomunikować, że mój sen cię rozczarował?
- A ciebie nie? Zawsze wszyscy tłumnie ci się śnili, zawsze płakałaś, zawsze przeżywałaś, zawsze była wokół ciebie pustka i bałaś się zimna, a nie mogłaś się obudzić i poprosić, aby Troskliwy do rana nie gasił lampki i obejmował ciebie mocno. Ale zawsze czekałaś na ten sen. Nie dziwi cię to? - Ś poprawiła fałdę spódnicy, założyła nogę na nogę i zaciągnęła się papierosem.
- No nie! tego to już za wiele! Przychodzisz z rana, dywagujesz i palisz bez pozwolenia - Mi zaczęła dym odganiać od siebie szybkimi machnięciami dłoni.
- Taaa... bez pozwolenia, co? to jeszcze bardziej ciebie wkurza niż sam dym. Dym jest miły moja miła. Dym zasłania, dym oczyszcza, dym ma smak i zapach. Dym nie jest taki bezsensowny, jak większość uważa.
- Dym może i tak... ale palenie jest obrzydliwe.
Panna Ś zaśmiała się i wydmuchała kolejny kłąb dymu w nos Mi. Oblizała dolną wargę i długimi, bardzo delikatnymi palcami najpiękniejszej kobiecej dłoni, na której lśniły pierścionki z ogromnymi oczkami o żywych odcieniach, poprawiła pukiel włosów, który spadał jej niesfornie na policzek.
- Obrzydliwe, obrzydliwe - Ś zaczęła śmiejąc się przestrzegać Mi - a kto twierdzi, że wiedzie żywot hedonisty? No ale moja droga, tu muszę ci złożyć ukłon: trudno było znaleźć hak na ciebie, bo w tym uwielbieniu tego, co twoje, uważasz bardzo i najpierw próbujesz, a potem podejmujesz decyzję. Zwykle rozsądną... - Ś skrzywiła się z niesmakiem i lekką irytacją. Mi się zaśmiała.
- Takie wielkie słowa? No proszę... Ś też można zirytować. Kto by pomyślał? Ostoja cierpliwości...
- Mylisz się bardziej niż bardzo - Ś przybliżyła ogromne oczy do twarzy Mi i skandując słowa powiedziała - jestem spokojna i opanowana, jestem też szybka i nierozważna, ale zawsze jestem.
- Jesteś, jesteś, temu nie zaprzeczam. Panoszysz się i zbierasz pochwały. Piszą o tobie wszyscy i popełniają kolejne błędy, a ty je bierzesz za uwielbienia. Powiedz jeszcze, że dobra jesteś. - Mi ziewnęła i zniecierpliwiona zaczęła śledzić wzorek na kołdrze.
- A może nie jestem dobra? Jestem nawet czasem najlepszym wyjściem. - Ś zaczęła obracać w palcach drugi papieros, ale przyjrzała mu się krytycznie i schowała do papierośnicy. - Czas na mnie.
- Na mnie nie. Chcę dzisiaj odpocząć.
Ś zaśmiała się perliście i zaczęła poprawiać długie czarne kozaki.
- Taaak... ty wiesz wszystko. Jaka ty byłaś oczytana i świadoma: odchodzenie od wiatru i chłodnego dotyku prześcieradła, tak lekko ubyć z zapachu, z barwy i wcale nie patetycznie. Wiesz jak mnie wtedy drażniłaś mądralo? Tym brakiem uczuć i emocji? - W głosie Ś zaczęły pojawiać się nuty jeszcze większego zniecierpliwienia, Mi patrzyła na nią bez strachu i z lekką już odrazą, podobną do tej, z jaką patrzy się na gościa, który pojawił się bez zapowiedzi i znacząco przeciąga moment wyjścia, chociaż stoi przy samych drzwiach. - Ale mylisz się, moja ty opanowana - Ś uśmiechnęła się serdecznie i Mi pomyślała, że w gruncie rzeczy jest to piękna kobieta, tylko tak jakoś nienaturalnie blada - mylisz się i to bardzo, jestem cierpliwa, ale nie podła, nie szukałam haka, sama go stworzyłaś: można ubyć lekko i z barwy, odejść nawet od uważnych jego oczu, ale wtedy, gdy są to uważne oczy dziecka, lekkość staje się ciężarem... - Mi przełknęła ślinę i poczuła, że okolica serca drętwieje i drga, a prawa pacha i pierś bolą jeszcze bardziej. Ś przyjrzała się jej uważnie i wychodząc przesłała pocałunek na dłoni - Trzymaj się cieplutko zatem i pamiętaj, że na mnie zawsze możesz liczyć.
- Wiem - Mi opanowała brzmienie głosu - ale dzisiaj daj mi do cholery odpocząć. I pamiętaj, że ja wiem, a to zmienia perspektywę. - Mi położyła się, zamknęła oczy i próbowała zebrać myśli, ale słyszała wyraźnie perlisty śmiech rozbawionej Ś dochodzący już z klatki schodowej. Nagle śmiech na chwilę przycichł.
- Jak nic zapala papierosa - pomyślała Mi - nie dba o siebie dziewczyna i nie chce tego przyjąć do wiadomości. A ostatnio też I trochę schudła... 

    Mi postanowiła wstać. Chłodny dotyk podłogi w kuchni i odgłos bosych stóp na parkiecie przedpokoju urealniał ją tu i teraz. Zaparzyła kawę w ogromnej filiżance. Włączyła radio. Upewniła się, że Ono śpi spokojnie w swoim pokoiku, a Troskliwy nie obudził się jeszcze. Na powrót ułożyła się wygodnie w łóżku, wzięła do ręki książkę o spadających aniołach i wszystko wróciło do normy. Pozostał tylko ten dziwny lęk w sercu Mi i świadomość, że Ś nie myliła się w swojej ocenie sytuacji.

sobota, 24 października 2009

łamiąc konwencje nawet w kliku

   Tygodnie mijają szybciej, niż jestem w stanie je myślami ogarnąć. Zaczynam poniedziałek szybkim prysznicem gorącym i gorącą kawą prawie pod strumieniem wody, a potem to już tylko szybki bieg. Zatrzymuję się jedynie przy draniu. Nie obchodzą mnie wtedy gablotka, koło, złamany obcas. Co znaczy bowiem jeden obcas? Wielkie nic. Nawet jeśli był jednym z ulubionych. Na usta wróciła szminka. Karminowa. A miała nigdy nie wrócić. Hm... Powroty, powroty, powroty. Toruń jest przepiękny. Ślubny jest wkurzony. Drań był chory. Ja jestem... nie, nie jestem zmęczona. Raczej mam świadomość, że nie potrafię odpocząć. Nie potrafię i już. I nie chcę. Wrócił i teatr. Późno kończy się niestety to czytanie stolikowe, które śledzić uwielbiam, a które dzieciaki uwielbiły również. A ja chłonę wszystko jak jamochłon i do życia wystarcza mi gwar i kawa. Hektolitry kawy. Czasem tylko zastanawiam się, jak to jest, że kiedy wydaje mi się, że już więcej z siebie dać nie mogę, okazuje się w momencie, że jestem w stanie się jeszcze bardziej rozmienić, wymienić, zamienić, zmienić? Okazuje się wtedy również, że z migreną da się żyć. Ba! da się ją zepchnąć w nieświadomość, jeśli trzeba. Ale ta moja jest akurat diagnozowana. Jakoś tak wyszło... Dzisiaj nabyłam spodnie. Czarne. Powroty? Z haftowanym paskiem. Włosy odrosły już i wyznaczają jaśniejszymi paskami upływ czasu. Upływ czasu... Ano właśnie. Kombinuję, co z nimi zrobić. Pierwsza decyzja zapadła - ogród jest piękny, ale za daleki. Moje centrum jest więc póki co moje i wieczorem mogę patrzeć na wszystkie jego barwy, które po zmroku przykrywają cały nieład i brak logiki. Zapach węgla, czerwone hydranty i dźwięk obcasów odbijających się od zmarzniętych kostek koją moje zmęczenie jeszcze zanim wejdę do domu. Łamię konwencje. Ślubny zaciska zęby. Za to go kocham. On to wie. klik

sobota, 10 października 2009

w gorsecie, ale chwilowym

    Już wszystko dopięłam, zapięłam i zasznurowałam tak na wszelki wypadek. Dziś. Niech się dzieje, co się dziać ma... A ja właśnie oddycham. Tydzień temu widziałam babie lato. A może to było już dwa tygodnie temu? Czas minął mi w sposób niekontrolowany zupełnie. Zrobiliśmy kolejne plany. Oglądaliśmy nawet to, co zaplanowaliśmy. Kolorowe. Ładne. Zbyt małe. I dalekie potwornie. A może to ja za bardzo lubię mój środek powiatowego? Nawet jeśli pada deszcz i znowu na skrzyżowaniu obok był wypadek? Ogród jest ogromny. I niepokorny taki. Daleko... A kule latarni ocieplają niebo swoją barwą i pięknie odbijają się w platanach pod moim balkonem.
A poza tym lubię jesień. Zbieram z draniem kasztany. Będziemy robić ludziki, malinówki smakują jesiennie i słodko, a orzechy są jeszcze soczyste i makabrycznie brudzą mi dłonie.
    Wpadłam w zbyt ostry zakręt. Chyba nie wyrabiam. Oczy zamykają mi się same wieczorami właśnie wtedy, gdy ból głowy przechodzi w ćmienie. Decyzje... To tu, czy tamto tam? Co wolę? Nic. Nie wiem. Chyba. Szkoda, że babie lato pojawiło mi się w myślach już jako tylko odległy kadr. Po co ja tyle wzięłam na siebie? Łatwiej iść z prądem... Ale to nie daje satysfakcji. Poza tym... poza tym piec mile zaczyna pachnąć i ocieplać powietrze. Pająk ucieka na chybotliwych nogach na mój widok, rodzic płci męskiej pisze do mnie maile, świat stanął na głowie... a ja piszę, żeby pisać, ale zawile na tyle, żeby nie powiedzieć zbyt wiele.  Ale tak to jest, kiedy się światy stwarza, a przy okazji tworzy jesień nie mając czasu na tę za oknem.
Ulubione czerwieni się obok opowiadań Poego. Od wczoraj miałam być w Toruniu. Dopiero dzisiaj rozpakowałam torbę, ponieważ wczoraj drań nie wypuszczał mnie z objęć małych ramionek. Miałam się doszkolić, złapać oddech i odpocząć. Odpoczywam zatem przy cieplutkim oddechu dziecka i jego tysiącu opowiadań. Dobry wybór. W sumie znam Toruń... A drania poznaję każdego dnia. Czas mi płynie zdecydowanie zbyt szybko... klik

piątek, 18 września 2009

nowa perspektywa

    Obcięłam włosy. Są znowu idealnie krótkie. Nigdy nie myślałam, że na taką długość się odważę, a jednak po pierwszym cięciu każde następne jest bardziej... Kolor zmienił się na intensywnie kasztanowy połączony z fioletem. Podoba mi się. Znowu mam i cień na powiekach. Mocny. Brązowy. Długość wymusza. Brwi zostały delikatne. Jest tak, jak być powinno. Bawię się intensywnymi kolorami. Łączę i plączę. Kolory. Lubię to od niedawna. Zbyt długo  byłam czarna. Ulubione smakuje goryczką. Odpoczywam. Skóra drga mi leciutko i znowu mogę światy stwarzać. Stwarzam. Bardzo intensywnie. A jeśli się czegoś chce tak bardzo, bardzo i aż do bólu prawdziwie i to ma się okazję spełnić i chce się tego jeszcze bardziej i przestaje to być tylko marzeniem? Ja tak bardzo chcę... Sączę i myślę. Ślubny się uśmiecha tylko i przytulając mnie mówi, abym czarowała myślami, to się uda. Może... Boję się pomyśleć, że nie... Bardziej się boję, że tak... Czaruję. Sączę. Zdecydowanym ruchem dłoni mierzwię włosy, które poddają się pozornie i delikatnie wyślizgują się spod kciuka. Dobrze mi. Stwarzam światy... Buduję kolejne... Trzymam kciuki, żeby się udało światu mnie zaskoczyć pozytywnie... "Ładnie ci w tych kolorach i tak się zmieniłaś się" powiedziała dzisiaj droga, kiedy już zbiegałam po schodach. Chyba tak... Taka mała szczerość za szczerość. I te zmiany. Ona już wie, że i ja się nie cofam. To dobrze... Zaczęłyśmy nawiązywać do sedna. Od czegoś trzeba zacząć. To dobrze... Zaczynam... zaczynamy... marzę... marzymy... planuję... czaruję... boję się... chcę. I nawet wiem, jak bardzo. A to stwarza perspektywę... klik

niedziela, 13 września 2009

sporty ekstremalne z pozycji machacza

- Czy wszyscy znają zabawę w berka? - zawołał trener.
- Taaaaaaaaaak - odkrzyknęły maluchy, które zebrały się po raz pierwszy na murawie chcąc grać w piłkę nożną, a kiedy na ich gromkie potwierdzenie zabrzmiał gwizdek, berek z pomarańczową pałeczką zaczął biec, ile sił w czteroletnich nogach, a za nim reszta maluchów znająca przecież zasady gry. Myślałam, że to już wtedy trener zacznie walić głową w mur, ale chłopak okazał się być dzielnym. A może to tylko dlatego, że nie było muru w pobliżu?
- Widzę, że nie macie w przedszkolu gier i zabaw ruchowych - nie poddawał się usilnie.
- Nie, ale ja mam gry na komputerze - odkrzyknął Marcel z końca rocznika 2005, którego trener uparcie Marcinem nazywa, bo nie może z jego seplenienia wyłapać właściwych głosek, a reszta drużyny zapatrzona w trenera potwierdziła skwapliwie, że i oni mają komputery, a na nich gry. A potem było jeszcze ciekawiej. Taaak...
    ... drań od tego roku polubił sporty ekstremalne dla trenerów. Dwa razy w  tygodniu zatem macha rakietą na korcie, a dwa razy w tygodniu drań macha nogą na murawie. A ja mam popołudniami zapewnione czytanie na świeżym powietrzu. Chociaż nie... macham i ja. Ale w godzinach dopołudniowych.Głównie scenariuszami akademii, którą przygotowuję oraz zaproszeniami i listą zaproszonych, których nikt machnąć się nie kwapi. Macham też ręką na kolejne mijające mi zajęcia jogi i chyba na dniach machnę nowy grafik domowy, bo mój nie zmieści już ani jednego nowego wpisu.
- Coś ty tak nerwowa mamusiu? Pan od tenisa mówi, że trzeba ze spokojem wszystko robić i jeść dużo witamin.
No tak... klik

czwartek, 3 września 2009

o bladych facetach, czyli pani zastanawia się nad kwestią tomów

    Odpłynęłam. Irracjonalnie absolutnie. W cztery tomy o wampirach i wilkołakach. No ja wiem... ja wiem, że w moim wieku to nie wypada tak po prostu i w dodatku jeszcze się tak przyznać publicznie do tego, chociaż wiem, że lepsze rzeczy czytałam i to nawet równocześnie. No ale co ja na to poradzę? " Pani profesor! prawda, że Meyerową ruszymy na kole, prawda??" Wiedziałam! Toż normalnie wiedziałam, jak czytałam. Teraz damska połowa koła będzie się kochać w głównym bohaterze i - co gorsze - wypatrywać bladych facetów z nadzieją zdwojoną. Taaak... A jeśli o mnie chodzi, to opowieść na drugim tomie skończyłabym. I jak ja mam tym rozhormonalnionym wytłumaczyć to? Lepiej może jednak nie... bo i po co? Hm... a może to ja wszystko kończę na drugim tomie, zamiast poczekać, co tam dalej być może jeszcze? Albo może raczej po prostu zgadzam się z Sapkowskim, że książę na białym koniu, jeśli musi istnieć, to zbyt zrównoważony nie jest, skoro ratuje pannę z wieży. A przecież Sapkowskiemu to akurat wierzyć można, bo u niego krasnoludy klną przeokropnie, a czarodziejki wcale nie mniej i jakąś skazę mają. Wszystkie. To takie normalne, prawda? Chociaż... do samego Geralta to też bym się przyczepiła. Ale pewnie zaraz powiecie, że się facetów czepiam. Tych bladych zwłaszcza. A tak wcale nie jest. Otóż... tych nie bladych czepiam się równie często. Ale to tajemnica.
    A tak poza tym, Emilka zaśpiewała na koniec akademii, a skoro zaśpiewała na koniec, to znaczy, że akademia przebiegła bez zarzutu i rozpoczęła nowy wyścig z czasem, a pani zatupała obcasami. Hm... no tak... klik

sobota, 22 sierpnia 2009

bezkarnie

   Chłód sierpniowy powoduje, że nad ranem chętniej stopy owijam w pierzynkę i leniwie przeciągam się po przebudzeniu, szukając chłodu prześcieradła, zamiast wstać i ścigając się z czasem, smażyć powidła, których smak pozwolę smakować dopiero późną jesienią. Ze stóp moich nie zniknęła karmazynowa czerwień lakieru do paznokci, ale na ciele pojawił się miękki szlafrok, w którym rano, stojąc z kubkiem kawy przy oknie kuchennym, obserwuję skwer i katedrę. Zieleń ewidentnie dojrzała przesłonięta jest już mgiełką gęstą i orzeźwiającą. Trochę tajemniczą, trochę zagadkową. W takiej zieleni może zdarzyć się wiele.
Lubię ten stan, kiedy to chłód zmierza się z rozgrzaniem i kiedy ocierając pot z czoła, czuję gorąc karku oraz zimno stóp własnych i przedramion. Przeciwieństwa przecież się przyciągają. I dlatego mieszam to co żółte z tym, co czerwone, słodząc paprykę, a octem traktując gruszki.
Ulubione wieczorem na balkonie przy marznących lekko różach jest co prawda karkołomne, a na pewno perwersyjne, ale miłe. A róże lubią marznąć. Ja też. Trochę. Dla samego posmaku zimna. klik

piątek, 14 sierpnia 2009

o janiołach

    Znowu mamy dwoje dzieci, bo "prawda ciociu, że mogę?" No tak... ciociu zawsze się zgadza. Zatem... w związku z powyższym mam więcej zajęć, a ślubny ma mniej spokoju w pracy, ponieważ dzieciaki wytrwale szturmują drzwi do niego, bo "kiedy wreszcie skończysz pracę i czy na pewno musisz pracować zamiast iść na rowery?" Nie udało mi się jeszcze usłyszeć jego odpowiedzi, a sama jestem jej bardzo ciekawa. Psiak natomiast szczeka przy każdym galopie drania i dziewczynki przez mieszkanie i uczy się śpiewać przy ich intensywnej i wytrwałej grze na flecie oraz trąbce. Dzieciom nie przeszkadza, że na razie jego śpiew to po prostu wycie. Ponoć początki zawsze są trudne...
Sąsiedzi co prawda jeszcze nie stukają do nas, albo tego zwyczajnie nie słyszymy. Z resztą... i tak nas mają za pomylonych. Ja sama mam nas chwilami za pomylonych, więc co się sąsiadom dziwić będę?

    ...ale za to wieczory jakie są przyjemne, kiedy dzieciaki utłamszone śpią i wyglądają jak janiołki (bo drań się upiera, że anioł to janioł i wymowy uczy mnie, dopóki kapitulacji nie obwieszczę), a my możemy złapać oddech... Taaak... a ja myślałam, że to pobyt w puszczy i pobyt na wsi był dla nas przeżyciem ekstremalnym... klik

czwartek, 13 sierpnia 2009

środa, 5 sierpnia 2009

daleko stąd

   Chociaż przez ostatnie trzy dni z domu wychodziłam jedynie na plac zabaw, to i tak czuję się, jakbym wróciła z bardzo daleka, ponieważ przez ten czas nieomal stale pani podpatrywała Białego pośród Dzikich, a potem poznała szamana plemienia Carapana. I to ostatniego. Było miło. Ciekawie też było. W nocy to nawet i momenty były z duszą na ramieniu, jak w książkach momenty były, a ślubny spał i obudzić się nie dawał, tylko mamrotał pod nosem coś, co brzmiało "dobrze, dobrze".
A teraz delektuję się tym momentem, kiedy zamykam książkę po przeczytaniu nawet noty od wydawcy, w której to mam nadzieję znaleźć jeszcze posmak tekstu i staram się rozgraniczyć światy równoległe, przyległe, podległe. Na antropologiczne poszukiwania mnie bowiem wzięło tego lata ponownie i odbieganie od cywilizacji. A raczej szukanie jej w formie czystszej, bardziej zrozumiałej dla mnie. Nawet ubrania nieświadomie tylko z metką "ethno" mi w ręce wpadały, którą dopiero w domu zauważałam ku uciesze męża mojego własnego i osobistego, że jestem nieświadoma własnych czynów. Drań się teraz dziwi, że ja biała, albo seledynowa, albo brązowa. Bo brązowa to ja nigdy nie byłam. Taak... i tylko niezmiennie tak zbyt ciężko patrzeć na to, co wokół i przyjmować do wiadomości, że żyjemy w świecie, w którym rządzi człowiek, który jest istotą rozumną i jako ta rozumna istota wyrzuca na moich oczach z samochodu psa i odjeżdża... a pies biegnie za nim środkiem ulicy, ale nie ma szans, bo człowiek przyspiesza. A pies biegnie i biegnie dalej taki zdziwiony.
Zwolniłam. Bardzo. Nawet ciśnienie moje leży na podłodze. Kawa pachnie intensywniej. Sierpień wokół. Taki graniczny, pełen oczekiwania na coś, co się wydarzy co prawda za miesiąc, ale już pobudza myśli. "Zatańczysz ze mną?" zapytał drań. Tańczymy... lubię tańczyć z draniem, w tańcu drań siedzi mi na biodrze, jak od początku, kalendarz jest o setki kilometrów ode mnie... świat codzienny również. klik

wtorek, 28 lipca 2009

ilinx i burza, czyli lubię ślubnego

    Pani stoi na balkonie i pije ulubione. Miło tak wrócić na swój balkon i wychylając się przez barierkę widzieć chodnik. Taki zwyczajny, szary chodniczysko i platany, które są coraz większe. Mieszkanie pachnie swoim zapachem, koty łaszą się bardziej niż przypszczałam i miauczą, jakby chciały nas porządnie okrzyczeć za długą nieobecność. Jak było? Bujało. Taaak... głównie bujało. I spać nie mogłam, bo bujania nie lubię. Huśtawki wcale w ilinx mnie nie muszą wprowadzać. Nawet młyn diabelski raczej drażni niż rozdrażnia. Mam zmysły nastawione nieco inaczej. Chociaż nie sądziłam, że zniosą one burzę i konieczność stanięcia do pomocy chłopakom przy składaniu żagli. Nie sądziłam, że jakoś ani o kapok się troszczyć nie będę, bo jednak mi ruchy krępował, ani o bujanie, ani o deszcz, co to lał się po twarzy i moczył nawet bieliznę w dżinsach, ani o to, ile minut zajmie ślubnemu wyłowienie mnie z wody w razie gdyby. Burza tamta była fantastyczna. A niedawno i nad powiatowym jakaś przeszła. Spokojnie tak przemknęła. Nawet jej na tym balkonie nie zauważyłam. Pelargonie zmarniały nieco. I nie ma komarów. Zimno znaczy wieczorem już. No właśnie... powiatowe jakby zmysły usypia. A może to i lepiej? W końcu to o ilinx idzie, nie o mimicry. Nawet jeśli wezmę pod uwagę, że włosy ścięłam na króciuteńko i nie jestem już blondynką. Wygodniej. Lubię wygodę. W życiu zwłaszcza. Równowagę żywiołów, jakiś skrawek własnej podłogi i tylko kilka razy dziennie ekstrema. Bez nich zbyt nudno. Patrzę na matę. Pies z głową w dół kusi, ale nie mam siły rozciągnąć mięśni. Dzisiaj wystarczy balkon i klik.

sobota, 18 lipca 2009

o tym, kto się boi czego...

    ... czyli Kazimierz jest nasz. Co prawda komary gryzą mnie okropnie, ale dobrzy ludzie chyba już tak po prostu mają, że cierpieć muszą. I dzielnie to znosić też muszą. A natrętne komarzyce bronią wytrwale dostępu do każdej jednej kępki krzaków, a tu krzaczory prowadzą do każdego celu. Trochę to utrudnia... No taka baszta na przykład ten i tamten staje się niedostępna. W sumie to dostępna była tyle razy już, ale czemu to niby teraz chmara komarów czyha na mnie tu i tam i to w biały dzień, ha? Ludzie trochę się dziwią, kiedy co jakiś czas wyciągam z torebki woreczek z pokrojoną cebulą i zaczynam się nacierać. A niech im... Jadę tą cebulą na kilometr pewnie, ale ukąszenia nie pieką. Z dwojga złego wolę cebulę... A ludziów jak mrówków, więc się i dziwić ma kto. Ale na statku to dziwiliśmy się my... No bo jak tu się nie dziwić, kiedy odbijamy od brzegu i słyszę za plecami z lewa:
- No cześć, dzwonię, bo w Kazimierzu jestem. No ładnie tuuuu. Bardzo ładnie tu. Pięknie jest. No ładnie. Wszystko ładne. A teraz to statkiem jadę. No mówię ci: statkiem. No coś ty. Nie bój się. Nie sama. Taaak... dużo ludzi tu jest. No coś ty - nie dostawaj zawału. No ładne widoki są na tym statku. Tak. No a ile tych ogórków zerwałaś dzisiaj? - I kiedy nie wiedziałam, czy mam się dusić śmiechem, czy dławić płaczem, panie z prawa dołożyły:
- Jak już wyjdziemy ze statku to zjemy coś. Głodna jestem. Może na ogórki małosolne pójdziemy?
- Jak byłam w Wiśle, to były małosolne dobre. Po cztery pięćdziesiąt były. Tam to było ładnie...
- Tutaj też pewnie dobre są, bo tyle ludzi, to się starać muszą.
- A jak byłam w Wiśle to zdjęcia robiłam i akurat wtedy nasza kadra ćwiczyła. Ale chude to jest, mówię ci! No i raz to zdjęcie zrobiłam i potem patrzę, a na tym zdjęciu z tyłu to taki czorny idzie i taki podobny do kogoś. Stary patrzy i mówi: ty to ten T. jest.
- No co ty??? - Nooooo to tam faktycznie pięknie było... - Rozmowę pań przerwał niestety kapitan, który ogłosił, że zaraz z prawej strony za wiatrakiem to dom Olbrychskiego. Wszyscy zawołali łaaaaaaa i zgodnie na lewo pobiegli, tudzież głowy w stronę lewą obrócili. Gapią się wszyscy i gapią i zdjęcia robią wiatrakowi, a kapitan mówi, że teraz to w prawo patrzeć mają, bo zamek w Janowcu będzie widać, to wszyscy w prawo głowy bach! Aż dziw, że łajba się nie rozkołysała. Chociaż w sumie, to dobrze, bo wtedy ja bym musiała zwis klasyczny przez burtę zrobić... No i panie z tyłu do rozmowy wróciły:
- Zaraz aparat mi padnie.
- A to nie wzięłaś baterii? Ja to miałam wziąć, ale pomyślałam, że pewnie weźmiesz, to ja dźwigać nie będę...
- A no jakoś nie pomyślałam, ale coś skołuje się.
Nawet miałam ochotę się odwrócić i ten aparat zobaczyć, co to takie ciężkie baterie ma, ale normalnie strach mnie ogarnął i wolałam patrzeć przed się i wtedy słyszę:
- Ty zostaw ten wiatrak. Janowiec zrób. Jak padnie to Janowiec będzie, a  wiatrak to i tak stary.
Stary to stary. Janowiec nowiutki przecie, więc sprawa zrozumiała dla wszystkich jest. I wtedy pani od jeżdżącego statku dojrzała, że mija nas statek Viking:
- O popatrz tam to zadaszenie mają i okienka takie na dole. Dwa pokłady tam są? A tu tak gorąco. A dlaczego tam mają dach, a tu nie ma nic? No... Vikingowy to lepszy od piratowego.
Jestem pewna, że Piwowarski chociaż raz musiał płynąć statkiem z Kazimierza do Janowca i trafić na taką ekipę. Ja rozumiem, że upał... Ja rozumiem też, że i emocje jakieś tam i może... Ja rozumiem, że wakacje... Normalnie wszystko rozumiem. Ale bać się powoli zaczynam już. Tych jeżdżących statków chyba najbardziej. I tych komarów to też już się boję.
No i zapomniałabym! Ślubny też się boi... że ta moja morska choroba to nie taki kit wcale. Dziwny on jest. Toż sam widział, że z żaglówki to mnie jak zwłoki, albo zewłok trzeba było i biegusiem przez pomost na brzeg prowadzić. No ja rozumiem, że żaglówka i jacht to sprawy dwie zupełnie. Ale niech mi ślubny zagwarantuje, że spać to będziemy przy motorze pracującym. Nie zagwarantuje mi przecież. No nie, bo ja to go znam i takie rzeczy wiem. No to jak ja mam mu obiecać, że ja dam radę? No jak ja się już bać zaczynam panicznie i jakoś już nawet słuchać nie mogę, że to takie hop siup i wielkie nic, bo mi się spodoba. Booosszzeeeee jaki mi się uparty ten ślubny trafił. No i pływający taki. Jak on taki pływający, to czemu on nie marynarz jest? Tego to ja już kompletnie nie wiem, ale pytać się nie będę, bo jeszcze się obrazi, albo zastanowi. To ja już wolę go na miejscu nawet z tymi dzikimi pomysłami. I że niby to ja pomysły dzikie mam. No bo taką lampę dzisiaj dojrzałam. Lampa jak to lampa - stojąca, duża, z abażurem. No w sumie to ja wiem, że lamp mamy dużo, ale i ta gdzieś by się dała ustawić, a on mówi mi, że jak dzikus się zachowuję na widok staroci. Ale w Kazimierzu możliwe jest wszystko, więc niech sobie gada. A ja znowu anioła szukam. Teraz musi być taki, żeby do tego ostatniego pasował. Jeszcze nie znalazłam... A właściwie to piszę, bo czasu na pisanie teraz nie mam... klik