poniedziałek, 22 listopada 2010

o sensie

    Jestem szczęśliwa. Jest mi dobrze. Jestem zadowolona z pracy, w której się realizuję. Mam cudownego męża i wspaniałe dziecko. Mam rodzinę i przyjaciół. Mam rewelacyjnie poukładane życie, które samo w sobie ma sens. Tak myślę. Za to dziękuję i nawet potrafię sobie wybaczyć fakt, że większość innych spraw zwyczajnie zaczynam mieć tam, gdzie plecy tracą swoją szlachetną nazwę. Może to wygodnictwo, albo egoizm. Albo jakieś inne -ictwo, bądź, - izm. Ale jestem szczęśliwa. Wiem już na pewno, że właściwie postąpiłam. Zmniejszyłam dystans zwiększając go. Pozornie nonsens. Ale przecież w samym nonsensie sens już jest zawarty.

o kurzu i nieprzewidywalności

    Usunęłam tancerkę flameco już bardzo dawno temu. Potem usunęłam obcas wysoki i czerwony. A potem zauważyłam, że wytrwale usuwam siebie. Jakoś podświadomie wycofuję się i zaczynam milczeć. ... a przecież nie o to chodzi. Nie zmienię adresu, chociaż taki miałam początkowo zamiar. Linku z autografu nie usunę również. Zbyt długo ten blog towarzyszy mi, abym go unicestwiła. Jednak sekretnia pozostaje obecnie jedynie archiwum tego, co pisałam dawniej. Zaczęłam ją pisać dla żartu z grupą znajomych blogowych, stała się wreszcie miejscem eksperymentowania, jak pisać "na polecenie". Już mnie to nie bawi. Sekretnia nigdy nie była miejscem prywatnym, chociaż kilka razy próbowałam ją takim właśnie uczynić, bo bardzo tego potrzebuję. Nie ma sensu ciągnąć czegoś, co od początku poważne nie było. Znikam zatem. Nie wiem... może kiedyś wrócę. Mam bowiem pełną świadomość własnej nieprzewidywalności. Ale póki co, na szarym kurz aż tak bardzo w oczy nie będzie się rzucał...

kawa i diabeł, czyli teoretycznie o Alasce

    A pani dzisiaj jest na prawie wagarach. A tak. Pani bowiem wstała, pobiegła do kuchni, żeby zaparzyć kawę, spojrzała w okno i... stwierdziła, że powiatowe częścią Syberii przez noc się stać musiało. Wróciłam więc do łóżka. Ani nie mam pługa, ani nie jestem amfibią. Dwie godziny później, kiedy akurat do przełożonych dzwonić miałam, telefon zabrzmiał sam, abym się nie przebijała przez śnieg i nie denerwowała, ponieważ wszystko prześlą mi na skrzynkę. No proszę... podoba mi się! Nie ma to jak logiczne podejście i racjonalne. Pani przeciągnęła się zatem leniwie, włączyła laptop na przepastnym łóżku i otoczyła się opowieściami Erica-Emmanuela Schmitta. Super. Taki poniedziałek podoba mi się. Spodobało mi się również powiatowe, które dzisiaj zaczęło przypominać małe miasteczko na końcu świata, w którym wszystko dzieje się w zwolnionym tempie. Zasypało tak, że nawet diabeł ze swoim "dobranoc" skrył się gdzieś. A kiedy poszłam po renety i cynamon, miałam radochę i z zasp i z padającego śniegu i z braku samochodów na ulicach i ze spowolnienia wszystkiego i wszystkich w mieście. Cieszyłam się prawie tak jak drań. Chociaż nie... ja prawdopodobnie cieszyłam się bardziej, bo on dzisiaj ostatecznie stracił zaufanie do dziadków, którzy wzięli jego sanki na przechowanie i obiecali przywieźć je w sobotę - nie zjawili się jednak ani sami, ani z nimi. Dla mnie norma, dla niego kolejne rozczarowanie. I jak zazwyczaj podwójne.
Ale wracając do tempa i śniegu i bieli i śniegowców, które wdziałam... Już rozumiem kolegę, który od dziesięciu lat mieszka na Alasce i twierdzi, że jest tam jak w raju. Zaczynam także powoli rozumieć, dlaczego ślubny od jakiegoś czasu chce się przenieść do małego sennego miasteczka. Może nie jest to takie głupie? Do teatru i muzeum wszak doprowadzą mnie wszystkie drogi. Zawsze. W ostateczności te światłowodowe. klik

sobota, 20 listopada 2010

tango mieszane

    Pani wstała dzisiaj o godzinie przyprawiającej ją o zawrót głowy. Być może dlatego, że do drugiej w nocy grałam ze ślubnym w szachy. A być może dlatego, że rano chłopaki stosownie cicho zachowywali się nad stertą lego i warcabami. Prawdopodobnie dlatego właśnie zaczęłam funkcjonować w miarę sprawnie dopiero po trzecim kubku kawy z mlekiem. Nie, nie żebym je tak naraz jednocześnie. Kilka minut przerwy było między nimi przecież. Bo przecież wiem, wiem. Tylko czemu ślubny taki rześki? Ma chyba większą zdolność regeneracyjną. Hm... czy normalne małżeństwa w piątkowy wieczór grają w szachy? Powiedzcie, że tak. Chyba jestem przemęczona. I z choróbska wyjść nie mogę. Nie mogę też nadziwić się reorganizacji wokół mnie. Wszystko idealnie nie na swoim miejscu. Nawet storczyk, który powinien był przekwitnąć, zakwitł ponownie. W dodatku zabawki nabyły umiejętność szybkiej zmiany miejsc i nagłej. Natomiast szarlotka spaliła się w wyłączonym już piekarniku, a sikorki stały się wybitnie bezczelne i chcą jeść tylko słoninkę. No i kurz sam się nie ściera. W dodatku siedzę i czytam, bo się wciągnęłam przy pierwszym łyku kawy. Pokusiło mnie wziąć do ręki nowo nabytą książkę... A jak znam życie obiad się sam nie zrobi. Zdecydowanie soboty powinny być wykreślone z tygodnia. Przecież nie da się tak funkcjonować! klik

środa, 3 listopada 2010

"Zastanów się dobrze, o co prosisz...

    ... bo jeszcze to dostaniesz. A nie zawsze musi to być dobre dla ciebie."
Zastanawiam się, skąd ja znam tę myśl... Prawdopodobnie z którejś z ostatnio przeczytanych książek, albo z któregoś z ostatnio obejrzanych filmów. Ale to pozorne zawężenie pola poszukiwań i tak prowadzi w ślepy zaułek. Czytam bowiem średnio sto dwadzieścia stron dziennie, a raz w tygodniu robimy seanse filmowe z kilkoma filmami. Chociaż w sumie to nawet i nieważne, skąd ja to znam... Ważne zaś, że prawdziwe.
- Tak nie lubię tych dni, że najchętniej bym je przespała - powiedziała pani ślubnemu w sobotę, kiedy wracali z koncertu. A droga wiodła przez okolice cmentarza. Teoretycznie sceneria mroczna, praktycznie na drodze dużo chętnych do wsparcia akcji przeszczepu organów, a godzina świadcząca niezbicie, że sobota już minęła i nastał dzień kolejny. Który i tak sam w sobie zwichrowany jest, bo dał sobie dodać godzinę. Pamiętam, jak czytałam kiedyś o zegarach rozprawy naukowe i o czasie. Szatańskie wynalazki. Czas stając się mierzalny, zaczął odliczać ludziom ich życie, popędzać, śmiał się wprost, że się nic nie odradza, że natura już odeszła w przeszłość ze swoją cyklicznością. Zawsze szkoda robiło mi się ludzi, którzy usnęli 4 października, a obudzili się 15. Dawno to co prawda było, ale ja jakaś empatyczna jestem. Papież wszak zabrał im dziesięć dni z życia, o te dziesięć dni przybliżył ich do śmierci. (I nieważne, że to przecież nonsens.) A ta w średniowieczu i renesansie była codzienna, ale zupełnie niehumanitarna. Ale po co mi ta dygresja? Tak właściwie to sama nie wiem... Wiem jednak, że moje życzenie stało się. W niedzielę nie byłam w stanie wstać z łóżka, powalona gorączką czterdziestostopniową i migdałami powiększonymi bezwstydnie poza granice możliwości. Natomiast dzisiaj skonstatowałam z dużym oporem, że jest środa, a pozostałe dni przelały mi się przez palce z mniejszą lub większą świadomością. Ślubny co prawda twierdzi, że wracam do zdrowia, gdyż bardziej niż gorączka martwią mnie fałdy na pościeli, w której przyszło mi leżeć, a i ja sama jak tylko wstałam, wskoczyłam do wanny, ułożyłam włosy i upaciałam tuszem rzęsy.
Jaki z tego wniosek? Bo chyba ta narracja do jakiegoś mnie zmusza... Sama nie wiem... Może taki, żeby wracać do domu przed północą? klik